Copyright © 2011-2024 by - +48 696 137 257

Rozbiegany Koszalin 1. poUErun - 20 lat w Unii Europejskiej

Data wpisu: 25 maja 2012r., 9:54
Ostatnie zmiany: 25 maja 2012r., 9:54
Autor: (as)

Relacja: Wulkany 24h

Trasa że łeb urywa

Setki litrów potu, a czasem i zdrowie zostawili na trasie uczestnicy Wulkanów 24h, pieszego maratonu na orientację. W zamian otrzymali niezapomnianą przygodę przy poszukiwaniu punktów kontrolnych oraz piękne, niepowtarzalne panoramy Sudetów. Wielu już zapowiada, że wróci do Krainy Wygasłych Wulkanów za rok, na kolejny marsz.

Lektura regulaminu tegorocznych Wulkanów 24h nie pozostawiała wątpliwości, że będzie trudniej niż podczas zeszłorocznej, inauguracyjnej imprezy. W tym roku zawodnicy nie mogli już bowiem liczyć na pomoc w postaci dokładnego opisu trasy przejścia, a jedynie na kompas oraz umiejętność orientacji w terenie i czytania mapy – mapy Pogórza Kaczawskiego z naniesionymi punktami kontrolnymi, którą otrzymali do rąk zaledwie kilkanaście minut przed startem. To niewiele czasu, by ustalić marszrutę, „wyregulować kompasy” czy wymienić się spostrzeżeniami i wskazówkami. Jak to określił później jeden z uczestników maratonu, „trzeba było zapomnieć o prostej liniówce i beztroskim napieraniu po oznakowanym szlaku”.

Ale zacznijmy od początku, czyli od startu na łące przy złotoryjskim zalewie. Jest sobota 19 maja, godz. 5. Ostatnie komunikaty startowe dyrektora zawodów oraz sędziego głównego i 75 zawodników równo o 5:15 rusza na trasę. Od tej chwili mają 12 lub 24 godziny na pokonanie dystansu – 50 albo 100 km. Jedni od razu puszczają się biegiem, inni zaczynają spokojnie, zdecydowanym marszowym krokiem. Taki obrazek będzie można oglądać przez całą imprezę – uczestnicy maratonów na orientację z grubsza dzielą się na dwie grupy: „biegaczy”, których interesuje wynik sportowy, czyli jak najszybsze pokonanie trasy i zaliczenie jak największej liczby punktów kontrolnych (PK), oraz „koneserów krajobrazów” i poszukiwaczy przygody, którzy są ciekawi okolicy, miejsc, w których są rozmieszczone punkty, i dla których czas jest o tyle ważny, by się zmieścić w limicie czasowym wyznaczonym przez organizatora.

Pierwszy punkt kontrolny – już po ok. 2 km, pod Kruczymi Skałami w Jerzmanicach Zdroju. Łatwy do odnalezienia, ma być czymś w rodzaju „wprawki” w imprezę. Zawodnicy, jeszcze w zwartej grupie, tłoczą się przy lampionie i perforatorze (specjalny dziurkacz z oryginalnym wzorem), by przebić jak w dawnym kasowniku w autobusie MPK swoją kartę startową. Bez tego na mecie można zapomnieć o dobrym wyniku, choćby wyśrubowało się niebotycznie czas przejścia. Kolejny punkt już dużo trudniejszy do zdobycia – jest na szczycie Wilkołaka, na który prowadzi bardzo strome wejście, dosyć niebezpieczne w drodze powrotnej. Na wąskich ścieżkach „Wilczej Góry” robi się przez kilkadziesiąt minut ruchliwie jak na autostradzie. „Biegacze”, którzy potrafią wykorzystać każdy skrót, by zmniejszyć dystans do pokonania (choćby miał to być rzepak rosnący po pachy czy strumień po kolana), omijają tłum i zbiegają jak górskie kozice po bazaltowych słupach. Karkołomny wariant, ale skuteczny. Na szczęście obywa się bez wypadku.

Do mety (dla tych z „setki” – półmetku) w Sędziszowej trzeba zaliczyć jeszcze 8 takich specjalnie oznakowanych punktów kontrolnych, m.in. na żelaznym krzyżu w lesie za Wilkowem, na ruinach radiostacji w Stanisławowie, na szczycie Górzca w okolicach Męcinki, na Skałce Elfów za Myśliborzem oraz na czubku Czartowskiej Skały. Maratończycy rozpraszają się w ich poszukiwaniu po drogach i bezdrożach powiatu złotoryjskiego i jaworskiego. Niektórzy gubią się w malowniczych dolinkach pogórza i gęstych lasach, nadrabiają kilometry w poszukiwaniu kolejnych lampionów. Wymęczeni, docierają do siedzib ludzkich, najczęściej do Kondratowa i Gozdna, i tutaj kończą swój udział w imprezie, prosząc organizatorów o transport do bazy w Złotoryi.

Ostatni PK mieści się na pozostałościach schroniska na Wielisławce. Jest wyznaczony na wysuniętym najbardziej na południowy zachód wierzchołku góry i nieco nieprecyzyjnie oznaczony na mapie, przez co sprawia najwięcej trudności zawodnikom, którzy przed samą metą muszą się jeszcze nabiegać po lesie w poszukiwaniu ruin. Zaledwie kilkadziesiąt metrów niżej, w starym kamieniołomie, czekają na mecie organizatorzy z posiłkiem i wodą, niemal słyszą głosy łamanych na górze gałązek i przekleństwa bezsilnych zawodników.

Już na pierwszym PK na czoło stawki wysuwa się złotoryjanin Marcin Pawłowski – zawodowy żołnierz i maratończyk, biegający na co dzień w klubie OLAWS. To on pierwszy przybiega pod Organy Wielisławskie w Sędziszowej – po 5 godz. 40 min. i pokonaniu 53 km (tyle naliczył mu jego podręczny GPS), dając prawdziwy pokaz siły i wytrwałości. Niemal nie widać po nim zmęczenia. Dla niego stary kamieniołom to dopiero półmetek – wybrał dystans 100 km. Zamierza pokonać całą trasę tegorocznych Wulkanów w 12 godzin. Po krótkim posiłku i uzupełnieniu zapasów batonów na drogę po 10 minutach rusza dalej, w kierunku Sokołowca i Ostrzycy. – Teraz będę biegł wolniej, na pierwszej „50” chciałem się trochę pościgać z innymi zawodnikami – mówi na półmetku pod organami. Ale Marcin biegnie jak szalony. Organizatorzy ledwie zdążają na drugiej części trasy przygotować dla niego punkty kontrolne. Na punkt odżywczy w Twardocicach, w remizie tamtejszej OSP, przybiega kilka godzin przed jego planowanym otwarciem, wiec trzeba mu organizować specjalne lotne punkty odżywcze, na których uzupełnia wodę w bidonach i zjada kilka dających energię bananów. Im bliżej mety, tym biegnie szybciej. „Setka” nie jest zaliczana do pucharu Polski, więc biegnie sam dla siebie, dla sprawdzenia swoich możliwości. Druga część trasy jest wprawdzie bardziej płaska i łatwiejsza do nawigacji (punkty kontrolne zlokalizowane są przy Szlaku Wygasłych Wulkanów, nie trzeba ich szukać), ale jest też na niej podbieg pod liczącą ponad 500 m Ostrzycę – normalnie bułka z masłem, ale dla kogoś, kto ma ponad 60 km w nogach, może być morderczy. Nie dla Marcina – na szczyt „śląskiej Fudżijamy” wpada jak po ogień, podbija kartę perforatorem, napełnia pojemnik wodą i w tempie japońskiego ekspresu zbiega do Twardocic.

Niemal pół godziny po Pawłowskim pod organy dociera Michał Jędroszkowiak, ubiegłoroczny mistrz Polski w pieszych maratonach na orientację na 100 km. – Teren bardzo ciekawy do biegania, urozmaicony. Nie spodziewałem się, że w tych „małych górkach” są takie stromizny, które tak dają w kość. Myślałem że będzie łatwiej z nawigacją, ale mapa turystyczna nie jest łatwa do współpracy, szlaki na niej idą prosto, a w terenie się wiją, zastanawiałem się nieraz, gdzie jestem – mówi na mecie, rozluźniony i uśmiechnięty. Po kolejnych 20 minutach przybiega Kornel Jaskuła, jeden z twórców Wielkiej Izerskiej Wyrypy, która jest imprezą partnerską Wulkanów 24h. Obydwaj przyjechali po kolejne punkty w tegorocznym pucharze, czyli by pokonać jak najszybciej dystans 50 km, i w Sędziszowej kończą swój udział. Swoimi wrażeniami z trasy, przy kiełbasce z grilla i cieście, dzielą się z kolejnymi biegaczami docierającymi przed południem i w południe na metę, m.in. z Tomaszem Banachem. – Trasa tak widokowa, że łeb urywa, genialny pomysł, by zrobić ten maraton za dnia – podkreśla ten ostatni. Z czasem 8 godz. 15 min. jako jedna z pierwszych dochodzi do Sędziszowej 58-letnia weteranka marszów na orientację Magda Horova z Pragi. Piękna słoneczna pogoda sprzyja wielogodzinnym dyskusjom. Atmosfera robi się piknikowa. Dopiero po południu docierają w falach „koneserzy widoków”, którzy pokonują trasę marszem, i dołączają do pikniku.

Gdy pod Wielisławkę ściągają najlepsi piechurzy z „50” i „100”, nad złotoryjski zalew przybiega Marcin Pawłowski. Jest na miejscu o 16:30 – po zaledwie 11 godzinach i kwadransie! Na mecie wpada w ramiona uradowanej rodziny. To dopiero druga edycja Wulkanów, więc ten fenomenalny wynik jest oczywiście rekordem imprezy. I pewnie na długo nim pozostanie. – Trasa fajna, aczkolwiek wymagająca. Druga część łatwiejsza, dlatego może trochę szybciej pobiegłem, ale pogoda zrobiła się tak gorąca, że naprawdę było ciężko. Na szczęście na punktach organizatorzy stanęli na wysokości zadania i nie zabrakło mi wody, nie musiałem targać ze sobą plecaka, więc to też się przyczyniło do dobrego wyniku. Przed startem się nastawiałem, by spróbować przebiec 100 km poniżej 12 godzin. Udało się. Wyszło mi 95 km, ale nie ukrywam, że w wielu miejscach, dzięki znajomości okolicy, biegłem przez pola, na skróty, nie trzymałem się dróg, tylko starałem się niemal w linii prostej biec między punktami – mówi na mecie, po dekoracji.

Tegoroczne Wulkany okazują się trudne, trudniejsze niż rok temu. Za ciężkie dla niemal co drugiego zawodnika, nawet w tym krótszym dystansie. Sześć osób, które wybrały na starcie „100”, decyduje się skończyć swój udział po pokonaniu połowy dystansu – ze względu na kontuzje, zmęczenie czy kończący się limit czasu. Jest wśród nich Piotr Rochowski, który rok temu po pokonaniu blisko 90 km dotarł na metę w Złotoryi jako trzeci. Tym razem musi dać za wygraną. – Zostaję w Sędziszowej, nie bez żalu. Gdzieś tam, po drugiej stronie Kaczawy, jest przecież ciąg dalszy. Jeszcze jedna pięćdziesiątka, z Ostrzycą i Grodźcem, kopalnią Czaple i lipą Kasztelanką. Ale nie tym razem, za bardzo czuję ból w kolanie – mówi ze smutkiem w głosie. 36 zawodników w ogóle nie dociera na metę „50” lub przychodzi już po jej zamknięciu, czyli przekracza limit 12 godzin. Część zostaje na trasie, informując zgodnie z regulaminem o tym fakcie organizatorów. Zostają i czekają na transport do Złotoryi. Chwilami robi się dramatycznie. Marek Drapikowski z Legnicy dociera pod organy z poobdzieranymi rękoma. Mieści się w limicie czasowym, ale przypłaca to wycieńczeniem. – Zabrakło mi wody za Kondratowem, nie uzupełniłem zapasu, gdy był na to czas, teraz już wiem, jakie to ważne w taki upał i przy tylu kilometrach – mówi na mecie. Zajmują się nim ratownicy medyczni, bo gdy schodził ze szczytu Wielisławki, nie utrzymał równowagi i zjechał kilka metrów, zatrzymując się na drzewie. Z kolei pewien 18-latek z Legnicy skręca na którymś ze stromych zejść nogę w stawie skokowym. Próbuje iść o własnych siłach, pomaga mu inny uczestnik Wulkanów – Tomasz Wyciszkiewicz z Lubina, na co dzień ratownik medyczny. Daje mu swój bandaż elastyczny, ale usztywnienie nogi niewiele daje. W Kondratowie poddają się. Trzeba po nich wysłać ratowników z Jednostki Poszukiwawczo-Ratowniczej OSP w Złotoryi, którzy zabezpieczają imprezę. Po kilkudziesięciu minutach strażacy przywożą ambulansem obu piechurów pod Wielisławkę – uśmiechniętych i witanych brawami przez resztę zawodników.

Wulkany mają też swoich „smakoszy” i bohaterów. Grzegorz Szydłowski z Wałbrzycha, piechur o wielkim spokoju ducha i bardzo pozytywnym usposobieniu, jest pierwszym człowiekiem, który zalicza Wulkany 24h w pełnym wymiarze dwukrotnie. Rok temu był na mecie piąty, teraz przychodzi drugi – 100 km pokonuje w 20 godz. i 53 min. Na mecie przy ognisku nad zalewem dociera ok. godz. 2 w nocy – blisko 10 godzin po Marcinie Pawłowskim. Jest uśmiechnięty, rześki jakby wystartował godzinę temu. Wygląda, jakby mógł bez większych problemów pokonać kolejną „setkę”. – Dla mnie było lepiej niż w zeszłym roku. Podoba mi się przekazanie inicjatywy uczestnikom, czyli formuła pełnej orientacji w terenie. Rok temu ten bardzo drobiazgowy opis trasy niektórym nawet przeszkadzał, teraz jest wyznaczony na mapie konkretny punkt docelowy, a sposób dojścia do niego pozostawia się zawodnikom. Mamy większą swobodę w doborze trasy. Dużo osób dziś odpadło, bo źle prowadzili politykę odżywiania, słyszałem, że nie wstępowali do punktu w Myśliborzu (w Centrum Edukacji Ekologicznej i Krajoznawstwa „Salamandra” – dop. red.), mijając go z boku, i to się później zemściło. Zbyt szybkie parcie do przodu spowodowało szybką utratę sił. Trasa widokowo bardzo piękna, jeszcze bardziej niż rok temu, bo wtedy wchodziłem na Ostrzycę z czołówką, w ciemnościach zupełnych, teraz mogłem pooglądać widoki. Mało jest imprez, gdzie jest tyle jedzenia, tyle picia, takie równe rozplanowanie punktów żywieniowych. Naprawdę świetna organizacja – opowiada na mecie. Zaledwie 8 minut przez końcem 24-godzinnego limitu dystans kończy Mateusz Zwolak – 17-letni zaledwie chłopak z Olszanicy, który Wulkany 24h również pokonał po raz drugi. Przez większość dystansu szedł sam, podobnie jak Szydłowski. Mimo ciemności i samotności oraz momentów zwątpienia przed Czaplami – nie poddaje się i pozostaje najmłodszym „zwycięzcą” Wulkanów. Wulkany pozwalają się też zdobyć pierwszej kobiecie – Alinie Bubel, która dochodzi do zalewu w czasie 23:18. Przypomnijmy, że rok temu całą trasę przeszło 12 osób, ale nie było wśród nich żadnej kobiety. Razem z panią Aliną do mety docierają jej mąż Marcin Bubel i Marcin Gajek. Nikomu więcej Wulkanów nie udaje się w tym roku poskromić.

Wulkany 24h – 24-godzinne Przejście Szlakiem Wygasłych Wulkanów zorganizowało Polskie Stowarzyszenie Nordic Walking w Złotoryi, przy współpracy ze Złotoryjskim Ośrodkiem Kultury i Rekreacji. Impreza odbyła się w ramach projektu pn. „Zakochani w nordic walking”, współfinansowanego przez Ministerstwo Sportu i Turystyki, akcji POLSKA BIEGA oraz Europejskiego Roku Osób Starszych i Solidarności Międzypokoleniowej 2012.

(as)

Pomysł, projekt, wykonanie
Copyright © 2017
by

Na stronie przebywa: 16 Online

Pokaż liste