Copyright © 2011-2024 by - +48 696 137 257

Rozbiegany Koszalin 1. poUErun - 20 lat w Unii Europejskiej

Data wpisu: 10 czerwca 2012r., 10:47
Ostatnie zmiany: 10 czerwca 2012r., 13:35
Autor: Michał Bieliński (SFX)

Relacja: IX Bieg Rzeźnika

80 : 0 czyli Osiemdziesiąt do Zera

Bieg Rzeźnika, jego dziewiąta edycja, rozpoczął się i zakończył w piątek 8 czerwca 2012r. Z Koszalina wyruszyliśmy na jego podbój pięcioosobowym składem. Z racji tego, że trasę pokonuje się parami, stworzyliśmy dwie ekipy, czyli Michał Suszko z Bartkiem Jasionkiem oraz Jacek Król wraz ze mną (Michałem Bielińskim). Do naszej dwójki dołączyła, poza oficjalną rywalizacją, Agnieszka Matyka. Postanowiła też popełnić Rzeźnika w "klasie turystycznej", czyli bez numeru startowego.

Podróż oczywiście długa, jako, że odległość Cisnej od Koszalina to blisko 900 kilometrów. Wyruszyliśmy nocą, aby dotrzeć na miejsce przed 16:00. W samochodzie mieliśmy wystarczająco dużo czasu by porozmawiać o... bieganiu. Po rozprostowaniu nóg ruszyliśmy po odbiór numerów startowych oraz pakietów z nimi związanych. Organizator w reklamówce umieścił napoje izotoniczne oraz białe koszulki techniczne popełnione z okazji bieżącej edycji Rzeźnika :). Kolejnym punktem naszej wyprawy było przygotowanie noclegu, a zdecydowaliśmy się na skorzystanie z pobliskiego pola namiotowego. Rozbiliśmy wystarczający dla całej naszej piątki namiot, by krótko po tym znaleźć się ponownie w okolicy biura zawodów, gdzie o 18:30 rozpoczynała się oficjalna, obowiązkowa odprawa przed biegiem. Na niej przekazywane są istotne informacje dotyczące pokonywania trasy i jej przebiegu.

Bieg rozpoczyna się w Komańczy (460 m.n.p.m.). Prowadzi czerwonym szlakiem aż do Ustrzyk Górnych (640 m.n.p.m.). Łączna odległość biegu to ok. 77 kilometrów, w zaokrągleniu podawane jako pełna osiemdziesiątka. Oczywiście pomiędzy tymi dwoma punktami znajduje się wystarczająca liczba podbiegów i zbiegów, by skutecznie rozgrzać mięśnie uczestników. W międzyczasie przygotowane są punkty odżywcze, których na trasie jest pięć, a na dwóch z nich (w Cisnej na 32 kilometrze oraz w Smereku w okolicach 52 kilometra) można mieć przygotowane własne rzeczy. Na dwa punkty "przepaku" rzeczy przekazywane były również podczas oficjalnej odprawy. W naszym przypadku znalazły się tam przede wszystkim słodycze w postaci batonów, wafelków itp. (by można było je zabrać na kolejne etapy) oraz kilka ubrań. Na metę z kolei przygotowaliśmy sobie kilka ciuszków na przebranie i dodatkową porcję kalorii.

Po dość krótkiej drzemce obudziliśmy się w zalanym ciemnością namiocie chwilę po godzinie pierwszej. Przed drugą mieliśmy dotrzeć w miejsce odjazdu autokarów na start. Przed odjazdem mogliśmy skorzystać też z gorącej kawy serwowanej przez IdeeKaffee. Na starcie byliśmy pół godziny przed wschodem słońca. Mieliśmy więc jeszcze sporo czasu by trochę porozmawiać i w końcu ustawić się na starcie. W tym czasie do biegu zagrzewała Wiewiórka na Drzewie - góralska kapela, która skutecznie wypełniała i umilała czas oczekiwania. Organizatorzy zdecydowali się wydłużyć trasę poprzez umiejscowienie startu kilkanaście metrów wcześniej niż zwykle. Tak się złożyło, że w tym momencie wraz z Agnieszką czekaliśmy na Jacka, który na chwilę się oddalił, w miejscu startu. A więc ruszaliśmy z pierwszej linii, mimo braku ochoty na takie rozwiązanie :). No ale jak wyszło tak wyszło. O starcie wszyscy dowiedzieli się słysząc wystrzał najprawdopodobniej z muszkietu.

Wszystko od początku szło wedle ważnych założeń. Nie biec szybko, nie biec nawet średnio szybko tylko truchtać. I tak było. Podbiegi podchodzić. Tak też było. Dodatkowymi założeniami przeznaczonymi dla mnie było: nie zwracać uwagę na innych tylko robić swoje... nie wyprzedzać Jacka i nie brnąć do przodu, bo on nie będzie mnie wstrzymywał. Tak było. Razem z nami była Agnieszka, która nie zdradzała swoich chęci i możliwości, ale podążała cały czas albo obok nas, albo wedle swojego życzenia parę metrów za nami. Oczywiście zdarzały się i momenty kiedy była z przodu, jednak raczej chciała pozostawać "w tle". Na prowadzeniu zamienialiśmy się z Jackiem dość często, ale było to uzasadnione nie tyle tempem pokonywania kolejnych kilometrów, ile techniką podchodzenia i sposobem zbiegania. Niekiedy wolałem być z przodu, czasem lepiej było pozostać w tyle. W każdym razie po trasie podczas podejść byliśmy tuż przy sobie, na zbiegach, dla bezpieczeństwa, oddalaliśmy się od siebie czasem na kilkanascie metrów. Już od pierwszych ostrzejszych partii prowadzących w dół widzieliśmy nasze zwiększone możliwości i umiejętności. O ile podejścia w naszym wykonaniu były zbliżone tempem do innych (czasem wolniejsze), o tyle na zbiegach nie zdarzało się by ktoś próbował nas wyprzedzać - a do tego właśnie te partie trasy były najfajniejsze. Szybkość przy sporych nachyleniach była dość duża, jednak nie na tyle, by było to dla nas niebezpieczne (choć przez niektórych obserwatorów tak było to oceniane).

W międzyczasie minęliśmy też felerne dla mnie miejsce, gdzie przed rokiem doznałem kontuzji nogi. Było to dokładnie na 2,5 kilometra po starcie. Tym razem dotarliśmy w to miejsce po ok. 14 minutach. Od samego początku skupiłem się na bezpiecznym pokonywaniu każdego kroku, by uniknąć podobnych niespodzianek.

Po 125 minutach dotarliśmy do pierwszego punktu (17km od startu). W tym miejscu w 2011 roku zakończyłem swój start ze względu na nogę. I tak dobrze, że dotarłem aż tutaj. Pamiętam, że to były wtedy dla mnie najtrudniejsze chwile od początku mojego biegania. Tym razem miało być inaczej. Szybko skorzystaliśmy z możliwości uzupełnienia wody. Pamiętaliśmy też o tym, by regularnie dostarczać naszym organizmom energii. Ja starałem się to robić co godzinę z minutami. Punkt z wodą po chwili opuściliśmy ruszając na kolejny etap, który kończył się w miejscu biura zawodów w Cisnej (32km). Nasze tempo było całkiem przyzwoite. Mogło dawać nawet nadzieję na pokonanie bariery 11 godzin, choć celem było dotarcie do Ustrzyk Górnych przed upływem 12 godzin od startu. Jacek na postojach mówił, o ile jesteśmy szybsi od jego osiągnięcia sprzed roku (11h24').

Do Cisnej prowadził nas dość długi i stromy zbieg. Bardzo przyjemnie się go pokonywało. Jego zakończenie było naprawdę strome. Dobiegając do tego punktu minęliśmy inną parę, która zastanawiała się, czy właśnie tamtędy poprowadzona jest trasa. My bez zatrzymania sunęliśmy w dół. Rewelacja. Na dole Agnieszka nie kryła swego zadowolenia z pokonania "przepaści". Wrażenie niezłe, a jeszcze fajniej jak pokona się dozę niepewności, gdy spojrzy się w dół i ruszy "na złamanie karku". Na przepaku stawiliśmy się po niespełna czterech godzinach od startu. Otrzymaliśmy tam batony energetyczne, napilismy się słodkiej kawy, uzupełniliśmy ponownie wodę w plecakach i po kilkunastu minutach zaczęliśmy etap III.

Ten fragment trasy rozpoczyna się stromym i bardzo długim podejściem. Do pokonania jest w końcu ponad 600 metrów różnicy w wysokościach. Nie spieszyliśmy się. Wciąż też pamiętaliśmy o piciu i uzupełnianiu kalorii zabranymi słodkościami. Jednak właśnie na tym etapie, w okolicach półmetka, zacząłem odczuwać znurzenie podczas podejścia. W połowie etapu udało mi się jeszcze spożyć żel energetyczny, który po niedługim czasie dodał energii i pozwolił na pokonywanie kolejnych zakrętów :). Odnotowałem też dziwną przypadłość. Od pewnego czasu znacznie łatwiej było mi pokonywać szybkie i wymagające zbiegi niż powolne i spokojne podejścia. Miałem wrażenie trudności z absorbcją tlenu do organizmu na trochę większej wysokości - zdecydowanie przyspieszał mi oddech. Po dotarciu na Fereczatą (1102m.n.p.m.) rozpoczął się długi i stromy zbieg, który wraz z Jackiem pokonywaliśmy bardzo szybko i intensywnie, pozostawiając Agę lekko z tyłu. Z uznaniem patrzyli na nas, ustępując jednocześnie z drogi, inni biegacze. Po pewnym czasie dobiegliśmy do asfaltu. Niewdzięcznego, lekko nachylonego w dół odcinka, który ciągnął się aż 7 kilometrów. Początkowo maszerowaliśmy z Jackiem do czasu, gdy dogoniła nas Agnieszka. Tu też ponownie poczułem, że wolę choćby powoli truchtać niż iść. Za każdym razem przechodząc wraz z partnerami do marszu miałem problemy z utrzymaniem ich tempa. Biegnąc nie miałem z tym najmniejszych problemów. Dla Agnieszki i Jacka był to najtrudniejszy moment z całej dotychczas pokonanej odległości. Tak też ten fragment oceniała większość biegaczy.

Etap kończył się w Smereku na 52 kilometrze. Dotarliśmy tam w czasie zgodnym z założeniami. W dalszym ciągu mogliśmy więc myśleć o wydłużeniu zabawy do ponad 100 kilometrów (warunkiem było ukończenie 80 kilometrów przed upływem dwunastu godzin). Na startujących czekały bułki z serem żółtym lub dżemem. Wybrałem wariant drugi, ale nie udało mi się już spożyć posiłku w całości. Główną moją zachcianką była chęć wypicia czegoś gazowanego - najlepiej coli. Poratował mnie jeden z uczestników, przekazując mi ponad pół litra pysznego płynu. Niewątpliwie dodało mi to energii i ochoty na dalszą podróż.

Kolejne podejście ciągnęło się w nieskończoność :). Znowu ponad 600 metrów pionowej różnicy. Aga wciąż nie do zdarcia. Nie było widać żadnych oznak zmęczenia ani w niej ani w Jacku. Wyglądało to tak, jakby byli maszynami zaprogramowanymi na realizację celu. Ja w tym wszystkim musiałem odnaleźć motywację, która nie pozwalała mi odpuścić. A zaczęło mi jej brakować gdzieś na górze. Ponownie próbowałem odnaleźć kogoś z gazowanym napojem. Nieznacznie oddaliłem się od kompanów, zahaczając o inną parę znajomych, z których jeden też miał poważne kryzysy energetyczne. Wiedziałem, że bez jedzenia daleko nie ubiegnę, ale sama myśl o kolejnym kęsie doprowadzała mnie do mdłości. Pozostało więc picie wody, której miałem pod dostatkiem. Sunąc po dość płaskim fragmencie pomiędzy Smerekiem a Chatką Puchatka traciłem coraz bardziej chęci na dalszy bieg... stwierdziłem też wtedy, że kontynuacja biegu po osiągnięciu mety w Ustrzykach nie będzie miała sensu. Turyści byli fantastyczni i pomocni. Od jednych otrzymałem wodę, która niestety okazała się być pozbawioną gazu. Niemal wszyscy oklaskiwali nas, i nie kryli wyrazów uznania. Udało mi się też zdobyć kilka złotówek po to, by w Chatce Puchatka zaopatrzyć się w butelkę zimnej, gazowanej i słodziutkiej Coli. Był to chyba dla mnie jedyny ratunek, gdy już nie miałem najmniejszej możliwości na absorbowanie pożywienia w formie stałej. Po oddaleniu się od schroniska ponownie zaczęliśmy zbiegać. Agnieszka znów została, wiedząc, że nie da rady poruszać się w naszym tempie. Wróciły mi siły. Jacek ruszył przodem, a ja ani na moment nie pozostałem w tyle. Biegliśmy równym, szybkim tempem. Mijalismy wielu turystów, ale też wiele par biegowych, które poruszały się zdecydowanie wolniej. U podnóża okazało się, że czas jaki minął od startu jest wciąż niezły. W Berehach, czyli w ostatnim punkcie odżywczym, znaleźliśmy się po 10 godzinach i piętnastu minutach. Do mety pozostawało już jedynie 9 kilometrów. Ja czułem się świetnie. Rozruszałem się. Miałem wrażenie, że mogę przenosić góry. Wiara wróciła. Wiedziałem, że w zeszłym roku Jacek pokonał ostatnie kilometry w godzinę i dwadzieścia kilka minut. Tu mieliśmy jeszcze dodatkowych dwadzieścia minut zapasu. Rzuciłem do Jacka hasło by biec od razu. Niestety natrafiłem na ścianę, a Jacek stwierdził, że godzinę temu mówiłem zgoła co innego... zgadza się. Tak było. Jednak wtedy miałem problem, a teraz miałem moc.

Na ostatni etap ruszyłem niemal natychmiast. Sam. Niezgodnie z regulaminem, niezgodnie z zasadami, i niezgodnie z duchem fair-play. Na punkcie nie uzupełniłem wody. Wypiłem tylko kilka łyków izotonika. Już kilkadziesiąt metrów dalej stwierdziłem, że nie powinienem był tak postąpić. Ale wciąż miałem siłę. Postanowiłem więc, że dotrę, wzorem mojego biegu sprzed dwóch lat, do linii lasu na ostatnim zbiegu, i poczekam na Jacka oraz Agę. Byłem przekonany, że będą poruszać się wspólnie. Przede mną było oczywiście masakryczne podejście - kolejne setki metrów w pionie. Ale początek był łatwy. Poruszałem się wciąż rozpędem przebytego zbiegu i dodatkową adrenaliną dostarczoną po niezbyt dobrym kontakcie z moim partnerem biegowym. Kilkaset metrów dalej adrenalina opadła, cukru też zaczęło brakować. Doznałem totalnego odcięcia. Poruszałem się coraz wolniej. Kolejne kroki były coraz mniejsze. Próbowałem sobie wyznaczać coraz krótsze cele. Dotarłem na skraj lasu. W pobliże otwartej przestrzeni. Tam, gdzie widać było już odległy szczyt. Chyba zbyt odległy na to, by wytrzymać presję. Stanąłem. Usiadłem. Nie miałem już sił na nic. Kilka minut później minął mnie Jacek. Bez słowa. Pewnie myślał, że tam na niego czekałem... ale ja po prostu tam odpadłem. Siedziałem dalej nie mając ochoty na nic. Myślałem o powrocie na dół i o totalnej kapitulacji. Kilkanaście minut później minęła mnie też Agnieszka. Szła, jakby nigdy nic, bez zmęczenia. Zachęcała mnie do dalszej drogi. Nie byłem w stanie. Próbowałem, ale nic to nie dawało, odpuszczałem po 3-4 krokach. Kolejne kilkanaście minut i minął mnie inny, równie wyczerpany "ktoś". Usiadł niewiele wyżej. Dotarłem tam. Posuwałem się centymetr na minutę. Metr na godzinę. Powoli. Kolejni turyści pomogli zapoznanemu biegaczowi i obdarowali go wodą. Mnie też odstąpili butelkę wody gazowanej (!). To było jak spełnienie marzeń. Gazowany napój. Powolnymi kroczkami zacząłem zbliżać się do coraz wyższych partii Połoniny Caryńskiej. Na szczycie, w punkcie widokowym znowu usiadłem. Na kilkanaście minut. Ponownie się podniosłem i zacząłem iść. Z upływającymi metrami starałem się posuwać trochę szybciej, później truchtałem. W międzyczasie próbowałem dodzwonić się do Jacka, którego telefon odpowiadał niestety zajętością. Liczyłem jednak na to, że będzie gdzieś czekał. Dotarłem do linii lasu, gdzie w 2010 roku czekałem na Johnsona. Rozpocząłem spokojny zbieg po stromych leśnych ścieżkach. Już nic mnie nie goniło. 12 godzin dawno minęło, więc zupełnie nie było potrzeby i chęci na szybsze poruszanie się. Biegłem już do końca. Jacka ujrzałem dopiero przed metą, czekał na wspólne jej przekroczenie - tylko tak moglibyśmy być klasyfikowani... choć mimo wszystko należała się nam dyskwalifikacja. Agnieszka dotarła do mety trzy minuty przede mną... cały ostatni etap przeszła - oznaczało to, że była jedynie 300 metrów z przodu. Szkoda, że nie biegłem szybciej - z pewnością moglibyśmy wtedy minąć metę wspólnie we trójkę. Oficjalnie zakończyliśmy zabawę w 12h38'26", Jacek był jednak przy mecie ponad 40 minut wcześniej.

Jacek i Aga pokazali, jak mocni są w realizacji celu. Jak mocną mają psychikę. Pokazali niesamowitą determinację i skuteczność. Byłem niewątpliwie najlepiej przygotowany z całej naszej trójki. Miałem za sobą najwięcej kilometrów, a ostatnie wyniki biegowe były całkiem przyzwoite. Niestety nie podołałem. Nie miałem odpowiedniego sposobu posilania się, takiego by wystarczyło mi energii. Zabrakło mi siły woli, psychiki, motywacji. Poległem w całej rozciągłości. Nie była to może porażka tak spektakularna jak zeszłoroczne skręcenie nogi, ale równie dołująca... pokazująca moją pozycję w szeregu... odkrywająca moją słabość i totalną bezsilność. Rzeźnik 2012 udowodnił, że nie nadaję się do biegów ultra. Nie zrealizowałem żadnego z zaplanowanych celów. Jednym było ukończenie części podstawowej w czasie szybszym od 12 godzin, drugim było pokonanie kolejnych 25 kilometrów do Wołosatego. Dodatkowo nie byłem w porządku dla moich współtowarzyszy. O ile jeszcze z Agnieszką umawialiśmy się, że w razie co pozostanie na trasie i dokończy bieg sama, o tyle nic nie usprawiedliwia wyruszenia na ostatni etap bez Jacka. Bieszczady wygrały ze mną 80 : 0. Każdy kilometr zbliżał mnie jedynie do nieuchronnej klęski.

Na mecie, po uzupełnieniu cukru przez spożycie gazowanej coli, odzyskałem w pełni siły. Poszliśmy wspólnie się trochę opłukać w pobliskiej rzeczce. Zjadłem całkiem smaczną grochówkę (czego nie robię zbyt często). Nawet nie czułem dolegliwości mięśniowych, które pojawiły się dopiero w długiej drodze powrotnej. Ale i tak jest zupełnie dobrze.

Michał z Bartkiem trasę pokonali głównie idąc. Ich celem było po prostu dotarcie do mety w założonym przez organizatorów czasie. Niestety zostali wstrzymani przed ostatnim etapem, gdzie przekroczyli limit obowiązującego czasu o 45 minut.

Na mecie i dzień po biegu mówiłem o tym, że nie podejmę się kolejnego Rzeźnika. Zmianiam zdanie. Muszę się przełamać. Celem wciąż jest pokonanie całej trasy. Ponownie ustalam, że każdy wynik inny niż ukończenie wersji Hardcore (100km+) jest porażką.

Liczę, że w 2013 roku spotkamy się na dziesiątym Rzeźniku w tym samym składzie Aga, Jacek, Michał, Bartek i ja... i całą piątką ruszymy na start do Cisnej.

Pomysł, projekt, wykonanie
Copyright © 2017
by

Na stronie przebywa: 4 Online

Pokaż liste