Część I - 16. Bieg Święców
Część II - "Z">



Copyright © 2011-2024 by - +48 696 137 257

Data wpisu: 22 maja 2012r., 12:47
Ostatnie zmiany: 22 maja 2012r., 13:03
Autor: Michał Bieliński (SFX)

Mój punkt widzenia... triple-double po raz drugi!

Część I - 16. Bieg Święców
Część II - "Z Kompasem"
Część III - X Bieg Wenedów

(...)

Lębork. Kolejna miejscowość. Zastanawiałem się wcześniej nad startem ze względu na namowy ze strony Łukasza Żmiejko. Z Łukaszem postawiłem już pierwsze dwa kroki w tego typu imprezach - biegach na orientację. W koszalińskiej zabawie "Mroźno 2010" oraz "Mroźno 2012" zwyciężyliśmy. I były to moje jedyne dwa starty. Początkowo miałem dotrzeć sam do Łukasza i podążać z nim na najtrudniejszej, przogotowanej przez organizatorów, czarnej trasie. Ostatecznie namówiłem Jacka, by dołączył do nas i byśmy pokonali trudy rywalizacji we trójkę.

Wszystko jednak ustalił bieg, który odbywał się w niedzielę... czyli nazajutrz - Bieg Wenedów. Zobligowaliśmy się do pomocy w jego przygotowaniach, a więc rano musieliśmy dotrzeć z powrotem do Koszalina. Program czarnej trasy przewidywał start ok. 22:00. Z kolei trasa łatwa, zielona, startowała o 19:00. To zadecydowało. Wiedzieliśmy, że po zakończeniu rywalizacji zdążymy dotrzeć do naszych domów i nawet się krótko przespać.

Nasza decyzja była też kojąca dla Łukasza, który przez cały dzień zmagał się z Kaszubską Włóczęgą. Nie wiedział jeszcze, że również pojawi się w Lęborku, i że zmierzy się z najtrudniejszym wariantem... warto przeczytać też jego relację, którą zdążył napisać nim ja rozpocząłem swoje wywody.

A więc nie spiesząc się z opuszczaniem Sławna, powolnie ruszyliśmy dalej. Na starcie w Lęborku byliśmy na dwie godziny przed startem. Zapisaliśmy się, poznaliśmy organizatorów, z którymi wymieniliśmy się swymi doświadczeniami zarówno biegowymi jak i organizatorskimi. Potem skorzystaliśmy z lokalnego sklepu i po rozeznaniu najbliższej okolicy oczekiwaliśmy na start.

Byłem nastawiony bojowo. Dystans do pokonania: PÓŁMARATON. Pestka. Spodziewałem się, że możemy być wysoko notowani. Po swoich doświadczeniach z Łukaszem i wspólnych zwycięztwach, miałem chrapkę na to, by tu też coś ugrać. Obserwowaliśmy tym samym osoby, które zgłosiły się również na naszą trasę. Wypatrzyliśmy jednego z potencjalnych rywali - ubranego na biegowo, profesjonalnie wyglądającego zawodnika. Wiedzieliśmy, że może być jednym z tych, którzy mogą zagrozić naszej spodziewanej dominacji.

Jesteśmy zieloni w tego rodzaju imprezach, mamy zieloną trasę, mamy też nowiutkie zielone koszulki, choć już wypróbowane kilka godzin wcześniej na trasie dziesiątki w Sławnie. Dotarliśmy na start, gdzie już wszyscy się zgromadzili. Tam doinformowałem się na temat tego, czym jest perforator, dowiedziałem się też, jak wypełniać kartę startową na punktach. Na zielonej trasie czekało na nas ich dziesięć + meta. Musieliśmy wszystkie odnaleźć zgodnie ze wskazaniami mapy i zgodnie z ich kolejnością. Zwycięzcą mógł stać się ten, kto wszystkie punkty odnajdzie i dotrze na metę w najlepszym czasie.

Czas nie był dla nas wrogi. Wrogim mogła być jedynie nawigacja i umiejętności posługiwania się mapą z kompasem. W końcu impreza z samej nazwy jest "Z Kompasem".

Ostry start. Ruszyliśmy. Miarowo. Lekkim krokiem. 3 km/h. Nikt nie biegł. Nikt nie miał, poruszanej przeze mnie niemal za każdym razem, adrenaliny przedstartowej. Nikt się nie spinał. Nikogo nie trzeba było gonić.

W drodze do pierwszego punktu monitorowaliśmy rywali. Zastanawialiśmy się, kto tempem może nas przegonić. Kto jest w stanie biec. Jednak jeszcze na ulicach Lęborka można było wywieźć się w pole. Poszedłem za młodszą ekipą... niezbyt jeszcze orientując się w swoim położeniu na mapie. Skręciłem w prawo tam, gdzie należało pójść w lewo. Szybko jednak spostrzegł to Jacek, który skorygował mój banalny błąd. Zaczęliśmy utrzymywać niewielki dystans do poprzedzającego nas, jedynego wśród uczestników poza nami, biegacza.

Na pierwszym punkcie byliśmy razem. Do drugiego również dotarliśmy wspólnie. Tam nasze drogi się rozeszły. Wraz z Jackiem poszliśmy prosto, wybierając wariant trasy dłuższej, lesz prostszej nawigacyjnie - licząc na nasze lepsze tempo pokonywania dystansu. Profesjonalnie wyglądający rywal ruszył w lewo - trasą krótszą. Biegliśmy. Trzeci punkt minęliśmy sami. Domyślaliśmy się, że raczej prowadzimy, lecz nie byliśmy tego pewni. Trasa do "czwórki" była oczywista. Przy niej znowu niespodzianka. Trafiliśmy tu wspólnie - mimo zupełnie innych ścieżek, które nas prowadziły. Jednak była to też dla nas informacja, że poruszamy się znacząco szybciej i mimo dużo dłuższych etapów dorównujemy tempu lepiej obeznanemu w nawigacji uczestnikowi wyprawy.

Po użyciu kolejnego perforatora i zapisaniu liter w odpowiednich polach naszych kart ponownie nasz pomysł na pokonanie odcinka tym razem do "piątki" był zupełnie inny niż kolegi-rywala. Fakt, nasze drogi ponownie spotkały się po dwóch-trzech minutach, lecz on ruszył w kierunku zachodnim, my skierowaliśmy się ku wschodowi :). Drobna różnica :), a cel niby ten sam. Na naszym "szlaku" trafiliśmy na kilka trudności architektury leśnej. W pewnym momencie wydawało się (a może tylko mnie), że nadrabiamy kolejne metry tracąc chwilami pewność czy idziemy właściwie, i czy nasz "zachód" nie był błędem. W końcu wyszliśmy na prostą i szybko podążyliśmy we właściwym kierunku. Bez towarzyszy brnęliśmy dalej, by na 100 metrów przed punktem szóstym, oznaczonym jako "Stare, wielkie drzewo", podjąć błędną decyzję co do jego umiejscowienia. Około kilometra dalej było już pewne, że coś jest nie tak, lecz w tym właśnie momencie napotkaliśmy zawodnika z trasy rowerowej, który szukał tego samego punktu. Upewnił nas, że mój odczyt mapy przy pomocy kompasu był właściwy i należało się wrócić by szóstkę zdobyć.

Nadrobiliśmy sporo, więc trudno było przewidywać, że będziemy tam pierwsi. A jednak. Dopiero oddalając się w kierunku kolejnego miejsca zobaczyliśmy zbliżającego się biegacza. Widać i on popełnił błędy, które kosztowały go wiele straconych minut.

Siódemka zaliczona sprawnie tylko z pomocą wprawnego umysłu Jacka. To on natychmiast odnalazł pomost na jeziorze... a punkt zwał się "Kiedyś przyjadę tu na ryby". Zaczęło szarzeć. Zdaliśmy sobie sprawę, że przeprawa przez dotychczasowe punkty w ciemności nie byłaby łatwa. Wiedzieliśmy, że wybór najłatwiejszej trasy rozpoczynającej się w dzień był właściwy. Mogliśmy tylko współczuć tym, którzy pojawią się na zaliczonych już przez nas punktach po zmroku.

Teraz czekała już na nas szybka ósemka i dziewiątka nazwana "Ogniskiem". Nasza wprawa w tego rodzaju imprezach była na tyle imponująca, że spodziewaliśmy się miejsca ogniskowego przy którym będzie lampion z perforatorem. Nic bardziej mylnego. Jak ognisko, to ognisko. Tuż przed nim ponownie wykazałem się fantastyczną sprawnością w posługiwaniu się kompasem... sprzeciwiłem się Jackowi wskazującemu na drogę w lewo i skłoniłem go do skrętu w prawo. Chwilę potem usiedliśmy w cieple ognia. W tym miejscu obowiązywał "Czas stop - no limit". A więc zapisywano na naszych kartach czas kiedy dotarliśmy, a na końcu czas opuszczania ogniska. Przygotowane kiełbaski, śledzie z cebulką i chleb oraz gorącą kawę i herbatę mogliśmy konsumować przez kilka godzin, a i tak mielibyśmy przewagę, którą wypracowaliśmy wcześniej. Organizator już wtedy skazał nas na wygraną :). Ku naszemu zaskoczeniu powiedział coś o nagrodach, a na nasze słowa, że nie zostaniemy na poranne zakończenie (zaplanowane na 9:00), zasugerował, że nagrodę przekaże przelewem :). Niesamowite. Jak to możliwe. Mogliśmy się jedynie śmiać. W międzyczasie dotarł też nasz rywal, który okazał się być zaprawionym w biegach. Jednak od pewnego czasu nic nie trenował, więc szybko odczuł w nogach trudy pokonywanego dystansu. Wiadomo - gdyby nas nie było miałby wygraną w kieszeni.

Po konsumpcji ruszyliśmy na podbój ostatniego punktu na mapie by po nim dotrzeć do mety. I faktycznie, byliśmy pierwsi. Na ostatnim etapie powiększyliśmy jeszcze swoją przewagę. Radocha wielka. Po wypiciu kilku herbat postanowiliśmy wracać. Nazajutrz czekało nas przygotowywanie i uczestnictwo w Biegu Wenedów.

Łącznie na trasie Kaszubskiego Rajdu na Orientację "Z Kompasem" spędziliśmy 3 godziny i 13 minut. Na metę trafiliśmy pół godziny przed kolejnym uczestnikiem i półtorej godziny przed następnymi. Pokonaliśmy jednocześnie 28 kilometrów, czyli zdecydowanie więcej, niż przewidziane było na mapie :). Jacek do tego odczytał, że mapa z której korzystaliśmy ma już ponad 30 lat! Stąd nie mogło nas dziwić, że dobiegając do mety mijaliśmy szeroką, asfaltową drogę, której ta mapa jeszcze nie znała. Tory kolejowe z kolei nie istniały :). Zabawa była przednia. A wygrana dopełniła pozytywnej całości. Nic tylko ruszać znowu w teren.

Łukasz przysłużył się nam na odbiorcę pucharu, dyplomu i nagrody. Dodatkowo zebrał zasłużone brawa :). A my po 40-kilometrowym dniu wróciliśmy przed drugą do domów.

TO NIE KONIEC... CZYTAJ DALEJ...

Pomysł, projekt, wykonanie
Copyright © 2017
by

Na stronie przebywa: 114 Online

Pokaż liste