Copyright © 2011-2024 by - +48 696 137 257

Rozbiegany Koszalin 1. poUErun - 20 lat w Unii Europejskiej

Data wpisu: 21 maja 2015 r., 14:00
Ostatnie zmiany: 21 maja 2015 r., 14:00
Autor: Piotr PiKo

Mój … najszybszy Rejs w życiu. PIKO i Maraton w Gdańsku.

Piotr Kondraciuk podczas swojego życiowego maratonu w Gdańsku - 17 maja 2015

Była niedziela 17.05.2015r. Miasto portowe - Gdańsk. Dochodziła godzina 9.00. Jestem po dość intensywnej rozgrzewce, jednak nie na tyle męczącej, bym nie mógł przebiec swoich kolejnych 42km 195m. Stoję na starcie wśród rozentuzjazmowanego tłumu biegaczy i maratończyków. W powietrzu unosi się zapach adrenaliny i endorfin, skutecznie rozwiewany przez dość silnie dmuchający w tym dniu wiatr. Obserwuję tych wszystkich, którzy stoją obok mnie. Na ich twarzach daje się zauważyć zaniepokojenie, graniczące z grymasem bólu, który ich spotka za kilka godzin. Inni, przywdziewając maski zadowolenia poklepują się po plecach, życząc sobie nawzajem powodzenia i szczęśliwego dotarcia do Mety.

Piotr na mecie PZU Maratonu Gdańskiego 2015 W ostatnich chwilach zauważam tłumy rodzin, żony, mężów i dzieci żegnających buziakiem i mocnym uściskiem swych idoli – niezłomnych maratończyków, żeglarzy, tak, jak by wyruszali w daleki, samotny rejs po przestworzach nieznanych im mórz i oceanów. Czy zawiną z powrotem do portu zwanego METĄ? Czy również ja – samotny żeglarz podobnie jak oni zawinę do tego samego portu? Czy będę w stanie dotrzeć do niego na czas? Czy powita mnie ktoś, kto czeka z tęsknotą na swojego żeglarza podróżującego w samotności własnych myśli , znoju, bólu i cierpieniu? Nie mogę się doczekać wystrzału startera, który uruchomi lawinę pytań i zagadek, na które będę musiał sobie odpowiedzieć podczas mojego samotnego rejsu na dystansie 42km 195m. Ostatnie przyklepanie piątek z moim kompanem podróży - Markiem Tomczakiem i życzenia powodzenia dotarcia do Mety. Rozchodzimy się w przeciwnych kierunkach do swoich stref startowych, tak aby stanąć w blokach i oczekiwać na ostatnie odliczanie.

W tle muzyka Europe – Finaly Countdown, potem głośne odliczanie startera, balony sponsora wzbijające się w powietrze i huk z pistoletu. Adrenalina buzuje o mało nie wykipi uszami. No więc, zaczęło się!!!!Ten moment, na który z utęsknieniem czekałem całe 4 miesiące. Miesiące ciężkiej pracy organicznej, wyrzeczeń, poświęceń, planów, złości, adrenaliny, endorfin i szczęścia. Sprawę postawiłem prosto: „No pain, no game”.

Zacząłem bardzo powoli. Wmawiałem sobie jak mantrę, cytując klasyka –„Ruszyła maszyna parowa do przodu po szynach, …..najpierw powoooooli, ociężaaaaaale jak żółw …. Tak powoli, jak przygotowania do tej podróży. Jak dobry żeglarz ustawiłem plany, treningi, górki, lasy, interwały, długie Polaków rozmowy o bieganiu i możliwościach progresu, zawody, w końcu adrenalina, cierpienie, uczucie błogiego niepokoju pomieszane ze szczęściem i poczuciem dobrze wykonanej roboty. Tak płynąc samotnie na pierwszych kilometrach dawałem upust swojej psychice, zapewniając siebie, że przecież po takim przygotowaniu nie może być źle. Z drugiej jednak strony odczuwałem niepokój, czy aby wszystko będzie pracować jak w przysłowiowym zegarku Garmina? ;-)

Mając niewielkie doświadczenie z przebytych dotychczas maratonów ( 5 sztuk zaliczonych do Korony Maratonów), stawiałem sobie pytania czy to co robię i wielu takich jak ja, ma jakieś logiczne uzasadnienie i sens tego co robią? Co jest takiego, co pcha mnie w nieznane? Czy to może uzależnienie? Może to moda być - fit? Może próba udowodnienia sobie możliwości radzenia sobie z własnym sobą, umiejętności układania życia w sposób odbiegający od szablonowych rozwiązań i tego do czego zdolny jest mój mózg? Rozmyślając w ten sposób rozpocząłem realizowanie swojego planu podróży.

Zwartą grupą biegliśmy od początku. Jedni miarowo podążali przed siebie w zadumie i skupieniu. Inni ze słuchawkami na uszach udsłuchiwali melodię, która uskrzydla lub daje możliwość ucieczki przed swoimi myślami lub po prostu słuchali podpowiedzi – WDECH-WYDECH, WDECH-WYDECH. ;-) Zanim się obejrzałem na 4 kilometrze zawinąłem do Eurpejskiego Centrum Solidarności. Przebiegliśmy przez budynek, architektonicznie przypominający dużą ruderę obitą skorodowanymi blachami, by po małym rekonesansie wnętrza wbiec wprost w Bramę Stoczniową SOLDARNOŚCI, na której rodziły się zręby wolności….ale i cierpienia, które znosili stoczniowcy, którym poświęcony jest Pomnik Poległych Stoczniowców. Dryfując nieopodal i mając zasadne problemy z nawigacją GPS (przebiegaliśmy przez budynek) zrobiłem nagły zwrot, kierując się na wprost Króla Mórz i Oceanów – Neptuna . Mknąc przesmykiem ul.Długiej pozdrawiałem go prosząc o pomyślne wiatry, aż do samego Portu zwanego Metą. Otaczający go tłum pozdrawiał nas życząc pomyślności i siły pod kilem (stopą). W odruchu szczęścia odwzajemniłem im dowody sympatii przyklepując piątkę małym i dużym.

Piotr na trasie PZU Maratonu Gdańskiego 2015 Niechybnie zbliżał się 15 kilometr. A na nim dołączyłem do dwójki rozbitków Arka Recława, który wraz z kolegą rozprawiał o przebytych morzach i oceanach i rekordowych podróżach mieszczących sią w 2 godzinach i 58 minutach. Opowieści o życiu, stęsknionych towarzyszkach w portach nie było końca. ;-) Ponieważ dość rześko dryfowali postanowiłem się podłączyć do podróżujących – wiadomo w kupie siła ;-). I tak podążaliśmy szlakiem Grunwaldzkim dodatkowo walcząc z falą, która wznosiła się co raz wyżej i wyżej osiągając swój najwyższy pułap z przewyższeniem 27 metrów. Nie było łatwo. Neptun nie pomógł. Stawiał dodatkowe zadania, każąc nam walczyć z Eolem – Bogiem Wiatrów. A ten dmuchał nam prosto w twarz z prędkością 40 km/h. Pocieszeniem pozostawał fakt, że fale ustąpią, a my dokonamy niebawem zwrotu o 90 stopni na zachód i przejdziemy do dryfowania w szlak Alei Rzeczpospolitej. Ten kierunek wyznaczyło nam oznaczenie szlaku z napisem 21 kilometr.

Przystanęliśmy na chwilę by się posilić, zalać paliwem lekko opustoszałe baki i ruszyć z wiatrem przed siebie. Zastrzyk żelowych energii dodał mi skrzydeł. Oddech wyrównał się, a świat wokół stał się jakiś radośniejszy. Znowu wszechobecni przyboczni króla Eola pozdrawiali mnie i prosili o uścisk dłoni, czego sobie nie odmawiałem.

Po dokonaniu nawrotu na 25 kilometrze postanowiłem halsować nieco szybciej, gdyż plan rejsu i zawinięcie do Portu zaplanowane było na max 3 godziny, 9 minut i 59 sec. Pożegnałem żeglarzy i ruszyłem w samotną pogoń za znajdującymi się przede mną rozbitkami. Ahoj Koledzy!!! Do zobaczenia w Porcie ;-). Gdy busola pokazywał mi 28 kilometr na horyzoncie pojawił się przeogromna przystań obiektu ERGO ARENY – miejsca spotkań tysięcy żeglarzy, zabłąkanych majtków i bosmanów. W poczuciu uciekającego czasu postanowiłem jednak nie zawijać do przystani, tylko nacieszyć się widokiem przeogromnej bryły architektonicznej, po czym dokonać zwrotu w prawo i dryfować z wiatrem w kierunku Morza Bałtyckiego. Nastąpiło to dość szybko bo już na 30 kilometrze podróży. Plaża, słoneczko, zefirek. Halsuję wzdłuż złocistych piasków. Czy może być coś lepszego od leżingu i plażingu? Oczywiście!!! Brakuje Łomżingu ;-). Ach ile bym dał za łyczek schłodzonego, jasnego, pełnego ;-) Nic z tego. Pozostaje mi słodki płyn, uzupełnienie bukłaku i dalszy rejs. Obiecałem jednak sobie, że po zawinięciu do portu pośpiesznie pognam do kantynki, która uraczy mnie złocistym napojem. Czego się nie robi aby okłamać mózg w dążeniu do celu.

Na kolejny etap podróży, ni z tond ni z owąd dołączył do mnie ścigający mnie Latający Holender. Tak w okolicach 35 kilometra postanowiliśmy pracować wspólnie, wspierając się możliwością punktualnego dotarcia do Portu – gdyż jego kapitan również wyznaczył mu taki cel. Mając świadomość, że moja podróż musi odbywać się zgodnie z planem, tj. 4,28 min/km a tempo halsu Latającego Holendra przewyższa tempo mojego autopilota, postanowiłem odpuścić, zdając sobie sprawę, że 35 km jest tym, w którym zaczyna się najszczęśliwszy etap mojej podróży. Pomachałem mu na pożegnanie życząc przyjemnych wiatrów. W okolicach przystani - Molo w Brzeźnie, posiliłem się ponownie żelową substancją, która dodała energii i niosła mnie ku kolejnym wyzwaniom. A te pojawiły się niechybnie w okolicach 40 kilometra. Znowu Neptun wzbudził wielka falę, która wyrosła przede mną. Niejako Droga Zielona zbijała się w niebo z górującym nade mną pylonem. Eol zlitował się i tym razem pomagał mi jak mógł dując wiatrem w plecy co sił. Innym żeglarzom jednak to nie pomagało. Zatrzymywali się lub zwalniali co raz bardziej nie mogąc wydobyć z siebie siły. Grymas twarzy , ból i cierpienie były wszechobecne. Jedynym pocieszeniem w ich walce były słowa otuchy wysyłane przez wytrawnego żeglarza – Radosława Dudycza. Słowa jak mantra - „Nie ma bólu”, „Jeśli ci się wydaje że nie możesz, to tylko ci się wydaje”, „No pain no game”, etc. przeplatały się w mojej głowie z coraz to większym natężeniem. A ja naprzeciw złym myślom rześko halsowałem wyprzedzając zrezygnowanych i cierpiących. Strasznie mi było ich żal. Jedynie co mogłem zrobić w tym momencie to słowo wsparcia –„ Chłopaki!!! Dacie radę!!! Cała naprzód!!!”

Dopływając na szczyt fali, pozdrawiałem jednego z najsłynniejszych żeglarzy świata, potężnego mistrza Olimpu – Adama Korola (mistrz olimpijski w wioślarstwie). „Ahoj Adam!!!Dajesz, dajesz, zdążysz na czas do Portu przed zmierzchem” (2 godziny, 59min). Pomachał i powiosłował na tyle na ile miał tylko siły. Osiągając szczyt fali przed moimi oczami wyrosła, jak Feniks z Popiołów, potężna przystań - PGE Arena wraz z towarzyszącym jej Portem Amber Expo, stanowiącym ostateczny cel mojej podróży. No więc ostatnie 2 kilometry. Przychodzi i zadowolenie i chęci wydobycia jeszcze większej energii by zdążyć przed czasem. A ten uciekał i nie chciał zwolnić.

Na ostatnim kilometrze wiosłowałem na tyle na ile tylko miałem sił – Miarowym szybkim taktem wiosłowałem chcąc jeszcze bardziej przyspieszyć tak by przechytrzyć upływający czas. Król wiatru ponownie skutecznie uniemożliwił otwarcie pełnych żagli, tak by móc wpłynąć do Portu i pokazać swój cały majestat, niczym żaglowce na Tall Ship Races w Szczecinie. Wiosła zawiodły, żagle nie pomogły, silnik rzęził ostatkiem tchu dostając resztki paliwa. Nic mi nie pozostało, tylko zawinąć do przystani PGE Arena, aby na stałe osiąść w Porcie AmberExpo z czasem 3 godziny, 10 minut i 38 sekund.

Piotr na mecie PZU Maratonu Gdańskiego 2015 W Porcie zacumowałem jako 59 uczestnik regat spośród 1800 okrętowiczów. W Porcie, rodziny strudzonych marynarzy z tęsknotą oczekiwały przybycia swoich długoniewidzianych herosów. Ci z euforią i nieopisaną radością graniczącą z ekstazą kolejno zawijali nad brzeg i cumowali swoje okręty w czeluściach wspierającej ich wysokiej klasy obsługi naziemnej (wolontariuszy). Ci również i mnie objęli swoimi ramionami i zawiesili na szyi trofeum, które do złudzenia przypominało mi mojego towarzysza rejsowego – Neptuna dzierżącego w dłoni złowieszczy Trójząb. Stałem tak samotnie w doku, nie wiedząc czy ulec euforii i cieszyć się, z tego że moja stara łajba kolejny raz mnie nie zawiodła i w całości dodryfowała do upragnionego brzegu. Jednak duma rozpierała mnie, gdy uzmysłowiłem sobie, że tej samej długości szlak przebyłem o 4 minuty szybciej niż ostatni raz we wrześniu 2014r. Szkoda tylko tego lekkiego opóźnienia i straconych sekund do osiągnięcia godziny „W”, tj. 3;09:59.

Piotr na mecie PZU Maratonu Gdańskiego 2015 Po 25 minutach dodryfował do mnie mój załogant - Marek Tomczak. Uścisnęliśmy się serdecznie i pogratulowaliśmy sobie osiągnięcia celu. Nasze wielotygodniowe przygotowanie do Rejsu nie poszło na marne. Marek walcząc z przeciwnościami losu i sztormami dodryfował w czasie 3 godziny 35 min. 16 sec. W świetle fleszy profesjonalnej obsługi naziemnej pozowaliśmy do zdjęć dziwiąc się, że traktują nas jak celebrytów z innej galaktyki. Mieliśmy swoje pięć minut z Mistrzem Olimpu - Adamem Korolem, Spinerem Spiderem - Yaredem Shegumo i Arkiem Recławem. W Portowej messie posililiśmy się pyszną zupką, obmyliśmy z soli swe nadwyrężone organizmy, napełniliśmy bukłaki, spakowaliśmy marynarskie worki i ruszyliśmy do odprawy, chcąc jak najszybciej dotrzeć do naszych bliskich w stoczni Koszalin. Uszkodzone stery, silnik, kil i wiosła wyremontuję jak najszybciej, tak by móc wyruszyć w kolejny wrześniowy rejs po wodnych szlakach Berlina.

…..a w domu czekała już ukochana córka z mamusią, które oczekiwały swojego żeglarza. Karolka wpadła mi w ramiona, a widząc moje trofeum na szyi stwierdziła, że fajny ten Pan z widelcem w ręku ;-). No i dla takich chwil chce się żyć, czego wszystkim żeglarzom życzę z całego serca. Dziękuję za miłe słowa, ogromne wsparcie rodzinki - MaK i KaKo i wyrozumiałość w moim zakręconym świecie. Dziękuję Mojemu załogantowi Markowi Tomczakowi za godziny rejsów na ścieżkach zdrowia, Mareckiemu i Prezesowi – wracajcie szybko na pokład, Michowi – weź się do roboty bo cię przegonię ;-), Babeczkom i wszystkim Ściemniaczom z Rozbieganego Koszalina.

Majtek PiKo. Ahoj!!!!!

p.s. Przepraszam za przydługą relację ;-)

Pomysł, projekt, wykonanie
Copyright © 2017
by

Na stronie przebywa: 19 Online

Pokaż liste