Copyright © 2011-2024 by - +48 696 137 257

Rozbiegany Koszalin 1. poUErun - 20 lat w Unii Europejskiej

Data wpisu: 12 maja 2012r., 19:02
Ostatnie zmiany: 12 maja 2012r., 23:16
Autor: Michał Bieliński (SFX)

Relacja: Dycha w Jastrowiu

Kolejny majowy weekend i kolejny nasz bieg. Tym razem wybraliśmy sobotnie Jastrowie, które odbyło się dokładnie 12 maja 2012r. Samochód wypełniliśmy w piątkę, co dało jego pełne obłożenie. Skład wesoły i podobny do tych, które już wielokrotnie kompletowaliśmy. Iza Frontczak reprezentująca Koszalin poprzez przynależność do lokalnego TKKF oraz trójca w postaci Jacka Króla, Marka Kierkosza oraz Michała Bielińskiego (w kolejności wiekowej), a na dokładkę Krzysztof Bogdanowicz.

Plany wszystkich były co najmniej zróżnicowane i rozbieżne. Mój podstawowy, który od samego początku stawiałem za priorytet, to być przed Krzyśkiem, który nie dał mi się wyprzedzić na rosnowskiej piątce (1 maja 2012r.). Rewanż w Czarnej Dąbrówce, z powodu jego absencji, był niemożliwy, stąd teraz nie omieszkałem spróbować swoich sił. Wszystko celowi nadrzędnemu podporządkowałem... od wagi, którą zmniejszyłem o 1 kilogram, przez odpowiednie jedzenie w przeddzień, aż do porannej toalety :). Po raz pierwszy w tym roku skorzystałem również z dobrodziejstw moich butków startowych. Nie mogło być inaczej, jak tylko tak, jak to sobie zaplanowałem - przynajmniej od początku miałem to nastawienie. Czas biegu nie miał większego znaczenia, byle być szybszym od kolegi :)

Oczywiście w duchu przyjacielskim Krzysiek dał znać, że to jest oczywiste, że mu się nie uda. Starał się jak mógł, by tylko nie robić mi słowami przykrości :). Marek planował z kolei czas w okolicy 41'30", a Jacek postanowił złamać 43'. To czasy dla tej dwójki niezbyt okazałe, lecz na dzień dzisiejszy przyszło im się z nimi zmierzyć. Iza miała biec w okolicy 47', a przynajmniej tak ją nastawialiśmy.

Do Jastrowia dotarły też inne grupki reprezentujące nasze miasto i okolice. M.in. prezes Amatorskiego Klubu Biegacza przy koszalińskim TKKF Dariusz Jarosz (planował tu złamać 43'), wraz ze swoim synem Jakubem (zwykle szybszym od taty) i siostrzeńcem Robertem Ratajczykiem z Piły (który niestety nie łapie się w kanon naszego serwisu, stąd go sprytnie później pominę). Robert zawinął na miejsce startu wraz z żoną i zupełnie malutką dzidzią, Roksaną (o ile dobrze zapamiętałem).

Przed startem pokonaliśmy rytualne kółko, po trasie, która liczyła ich sobie trzy. Tak więc 3 pętelki o długości 3333,3333m dawały łączny dystans 10 kilometrów. Po zakończeniu rozgrzewki, w okolicy startu, okazało się, że prowadzącym imprezę jest Arkadiusz Kozak, który coraz częściej zakłóca spokój swymi głośnikowymi komentarzami nas spokojnych biegaczy ;). Starał się później wymieniać z nazwiska każdego, który przekraczał linię kończącą okrążenie bądź cały bieg. Oczywiście wspominał też między słowami m.in. o Nocnej Ściemie, dla której stałem się na wielu biegach symbolicznym Ściemniaczem.

Wcześniej ustaliliśmy, co było dla nas oczywiste, lecz mogło być nowością dla naszego samochodowego współtowarzysza Krzyśka, iż biec będziemy zgodnie z wytycznymi poprowadzonej trasy. Trasy są bowiem mierzone po ulicach, a więc nie powinno się jej skracać poprzez wbieganie na chodniki i ścinanie zakrętów. Takie "sztuczki" skracają bowiem dystans i czas biegu nawet o kilkanaście, czy kilkadziesiąt sekund. Biegamy w końcu dla siebie, więc czemu mielibyśmy oszukiwać swoje dokonania poprzez bieg krótszy? To tak jakbyśmy biegali 100m startując np. z metra dziesiątego. Tak więc by uznać własny rekord życiowy najlepiej jest pokonać go rzetelnie oraz na odpowiednio zmierzonej trasie. Oczywiście wiedzieliśmy też, że 95.43928% biegnących nie stosuje się do zasad fair-play i ścina zakręty na potęgę. Potem swymi dokonaniami chwaląc się na prawo i lewo nie wspominają o nadrobionych w ten sposób sekundach. A przecież biegamy tak naprawdę dla siebie - przynajmniej na naszym, mocno amatorskim poziomie.

Start miał nastąpić po wspólnym odliczaniu. A więc cytuję: "10, 9" i padł strzał. Ruszyliśmy.

Zacząłem jak zwykle, przepuszczając hordy chętnych do szybszego przetaczania stóp. Tuż za mną, a czasem obok mnie pilnował mnie Krzysztof. Nie odpuszczał. Oczywistym było, że w pierwszej części biegu będziemy wyprzedzać kolejnych, którzy sprintem pogrzebali swoje szanse na lepszy wynik. Po pierwszym kilometrze, który został oznaczony na asfalcie, a trwającym 4 minuty i 7 sekund zreflektowałem się, że pomiar mojego footpoda jest niewłaściwy, więc zabrałem się za jego kalibrację. Biegliśmy dalej. Bez rozmów. Zarówno ja, jak i kolega wiedzieliśmy, że lekko nie będzie. On nie wiedział ile wytrzymam ja, ja nie wiedziałem na co stać jego. Pomiędzy drugim a trzecim kilometrem wyprzedziliśmy tnącego zakręty biegowego adepta, który na następnym zakrzywieniu trasy, korzystając ze sposobności ponownie nas wyprzedził. Mijając go ponownie pouczyliśmy o sposobie pokonywania zakrętów, niestety on nie chciał słuchać mojego bełkotu. Został mimo wszystko w tyle.

Pełną pętlę, czyli 3333m zakończyliśmy po 13'15". To, po szybkim przeliczeniu, dawało tempo na złamanie 40', a dokładnie 39'45". Wtedy już zaświtała mi w głowie myśl poprawienia własnej życiówki (39'50"), którą uzystałem dokładnie rok temu, dokładnie na tej trasie. Wystarczyłoby jedynie utrzymać to tempo. Proste. Prawda?

Mimo punktu z wodą usytuowanego na początku okrążenia za pierwszym razem z niego nie skorzystałem. Biegliśmy dalej. Na nawrotce zwróciłem uwagę, że partner biegowy został na 2-3 metry. Po chwili jednak dobiegł i kontynuowaliśmy naszą podróż do mety. Po przebiegnięciu kolejnego kilometra, tego po którym poprzednio poprawiałem ustawienia mojego "sprzętu pomiarowego", okazało się, że pokonaliśmy go w dokładnie tym samym czasie co wcześniej (4'07"). To oznaczało, że tempo było stabilne. Zbliżaliśmy się do połowy dystansu. Minęliśmy tabliczkę "5 km" i brnęliśmy dalej. Ale już nie brnęliśmy, lecz brnąłem... gdyż nawet nie zauważyłem, jak zniknął mi Krzysiek. Myślałem jednak, że jest kilka kroków za mną. Pod koniec mego drugiego okrążenia spoglądałem do tyłu, lecz mój główny cel na dzisiejszy dzień był daleko. A więc moje zapowiedzi już były niemal pewne do zrealizowania. Jednak bieg to sport. A w sporcie nic nie jest pewne. Pewność można zyskać dopiero na mecie.

Mijając linię końca okrążenia odnotowałem czas 26'30", co oznaczało że drugą pętlę przebiegłem w identycznym czasie co pierwszą (13'15"). Teraz celem nie była walka z kolegą, ale o utrzymanie tempa do samego końca. Wyrwanie pięciu sekund zeszłorocznej życiówce. Szanse były spore. Na 2,5 kilometra przed metą dogoniłem kolejnego z uczestników, który dostosował swoje tempo do mojego, a po chwili mnie wyprzedził na kilka metrów. Wydawało się, że się będzie oddalał, lecz kilkaset metrów dalej znów go minąłem. Przebiegłem ponownie obok "piątego kilometra", który tym razem oznaczał 1666 metrów do mety. Zmęczenie dawało znać o sobie. Lecz co wtedy zrobić? Oczywiście przyspieszyć. Tak też zrobiłem. Tabliczka z 9 kilometrem oznaczała rychłe zbliżanie się do mety. Zostało najwyżej cztery minuty. Zegarek wskazywał, że da mi to kilka sekund lepiej niż moje bieżące najlepsze osiągnięcie.

Tak. Biegacze w różny sposób tłumaczą sobie pokonany i pozostający dystans wraz z jego upływem. Początkowo liczy się kilometry, czasem minuty, potem kilometry do końca i np. czas jaki nam pozostał do końca naszego wysiłku.

Pozostał jeszcze zbieg i ciężki podbieg (choć wydaje się, że krótki i prosty), tuż przed finiszową prostą. Potem zakręt na tę prostą i całym pozostałym pędem do mety.

39'38" na oficjalnym komunikacie. Było po co jechać. 12 sekund urwane. Ostatnie kółko było szybsze od poprzednich i wyniosło 13'08".

Krzyś tymczasem został na niemal półtorej minuty, lecz to też jego nowa mega-życiówka na dychę. Marek, Jacek, Darek oraz Iza niemal dokładnie zrealizowali swoje założenia, ale różne były ich nastroje. Jedni narzekali czując niedosyt, inni byli w miarę zadowoleni ze zrealizowanego biegu. Robert z Piły się cieszył, bo on zawsze jest zadowolony... a celów zwykle nie robi, bo to dla niego zabawa. Jeszcze byli bracia Gawrońscy. Bartek wybiegał podium, z czego był niesamowicie zadowolony, a z Pawłem nie wymieniałem się opiniami. Reprezentanta Węgorzewa Kosz. nie poznałem, ale pewnie mijaliśmy się wielokrotnie. Może innym razem nam się uda. Był też nasz pismak Kamil Wojtalik ze Słupska, który swą relację przekaże... a więc innymi oczami dowiecie się jak było.

Potem przebiegliśmy jeszcze niespełna 3 kilometry dla schłodzenia i podjechaliśmy w miejsce zakończenia, by udać się na posiłek w postaci kurczaka z ziemniaczkami i surówką. Po konsumpcji pozostało nam czekać na dekorację zwycięzców. W zasadzie moglibyśmy już wracać, lecz mieliśmy wśród nas zwyciężczynię. Iza Frontczak po raz kolejny zdobyła "szklankę", jak zwykłem określać puchary, oraz bon na zakupy w sklepie sportowym. A wszystko za zwycięztwo w kategorii kobiet K20.

Bieg ukończyło łącznie 121 osób. Pogoda na trasie była wyjątkowo sprzyjająca. Przywykliśmy do wysokiej temperatury i słońca podczas wielu poprzednich edycji. Tym razem organizatorom udało się przygotować stosowne zachmurzenie oraz temperaturę w okolicach 12 st. C. Nie obyło się bez nawiewu, który wg. niektórych biegnących, skutecznie utrudniał pokonywanie dystansu. Jednak jak się biegnie po życiówkę, to trudno zwracać uwagę na wszystkie błahostki :).

Wracając, a nawet wcześniej, mieliśmy okazję wrócić do tematu ścinania zakrętów. Lecz chyba nie warto z tym walczyć. Warto być fair dla samego siebie. Biegamy nie na pokaz, a dla frajdy. Ostatecznie też stwierdziliśmy, że na 40 minut biegu trzeba poświęcić cały dzień... od porannej pobudki, aż do wieczornego powrotu. WARTO.

Czy warto było o tym pisać?
Głupi bieg na dychę a tyle treści.
Do kolejnego poczytania. SFX.

Pomysł, projekt, wykonanie
Copyright © 2017
by

Na stronie przebywa: 8 Online

Pokaż liste