Copyright © 2011-2024 by - +48 696 137 257

Rozbiegany Koszalin

Data wpisu: 2 czerwca 2012r., 23:02
Ostatnie zmiany: 2 czerwca 2012r., 23:10
Autor: Michał Bieliński (SFX)

Relacja: XXXIII Trzebiatowska 10

Trzebiatowska dycha na chłodno.

Ostatnio aura na niektórych biegach odwraca się o 360 stopni w stosunku do lat ubiegłych. Do tego rodzaju zmian dołącza też XXXIII Trzebiatowska 10, która po zeszłorocznych upałach rzuciła dziś lód na pożarcie :)

Moje przygotowania były mizerne i niezbyt pieczołowite, a w zasadzie dla mnie był to start z rodzaju lekkiego i towarzyskiego. Nie ja tu miałem grać pierwsze skrzypce. Tym razem skład wypełnił się Darkiem Jaroszem, Markiem Kierkoszem i mną (Michałem Bielińskim), oczywiście mówiąc o biegu głównym. Na juniorskich dystansach wystartował z sukcesem Jakub Jarosz... na wstępie wyjawię, że wybiegał najwyższe podium na dwa kilometry, co było jego trzecim zwycięstwem w ciągu ostatnich kilku edycji (wcześniej zajmował też trzecią i drugą lokatę).

Jeszcze w trakcie podróży Marek wyjawił swój zamiar łamania 41 minut, a Darek mimo, że potwierdził tenże czas do ataku, to miał raczej na myśli wynik bliższy 42 minut. Czy to miał być w takim razie dzień konia? Przystałem również na pokonywanie dystansu w tym tempie. Czułem jednocześnie, że to nie jest mój najlepszy dzień, tym bardziej, że przez kilka poprzednich dni moje odżywianie nie wyglądało najlepiej :)

Trasa biegu została minimalnie zmodyfikowana z racji prowadzących remontów dróg pomiędzy Mrzeżynem (skąd następował start), a Trzebiatowem (gdzie usytuowana była meta). Z tego też powodu nie można jej uznać za trasę atestowaną, jednak zmiany utrudniły jej przebieg i minimalnie wydłużyły dystans. Wiedzieliśmy tym samym, że uzyskane czasy można traktować jako wyniki oficjalne i życiówki na dystansie 10 km.

Na start z Trzebiatowa do Mrzeżyna zawodników przewoziły przygotowane autokary. Nam przypadkiem udało się trafić na "transport prywatny", czyli samochodem osobowym jednego z organizatorów. W momencie nadarzającej się okazji wraz z Darkiem zawróciliśmy Marka z jego ścieżki w kierunku toalety. Zmusiliśmy go tym samym do kolejnych minut wstrzemięźliwości :). W Mrzeżynie odebraliśmy numery startowe wcześniej uiszczając stosowną opłatę za uczestnictwo, wtedy też Marek zdecydował się na dokończenie przerwanej mu czynności :)... oczywiście oddalając się w miejsce do tego przeznaczone. Po jego powrocie wyruszyliśmy na zbyt wczesną rozgrzewkę. Mieliśmy tym samym okazję przekonać się, jakie tak naprawdę warunki pogodowe przygotował organizator. Wmordewind był wszechobecny, bez względu na kierunek poruszania się. Dobiegliśmy do mostku (ok. 1 km), a następnie wróciliśmy. To cały dystans rozgrzewki. Niespotykanie krótki, tym bardziej, że z Markiem przywykliśmy już do 5-kilometrowych truchtów przedstartowych. Tym razem i on powiedział, że to mu wystarczy... chyba czuł niezłą moc w swych nogach (a może i nie tylko).

Na starcie ustawiliśmy się krótko przed 16:00. Bieg rozpoczął się "jak zwykle". Najszybsi poszli do przodu, duża większość tuż za nimi. Dalej my. wiedzieliśmy, że będzie kogo wyprzedzać. Prowadził Darek, za nim Marek, dalej ja. Kilkanaście sekund po starcie Marek rzekł, że Darek biegnie zbyt ostro, osiągając tempo na poziomie 3:50. Chwilę potem go wyprzedził. Ja nie ufając swoim pomiarom doszukiwałem się punktu oznaczonego na trasie, który wskazywałby na pokonane kilometry. Wpierw zweryfikowałem tempo pobieżnie spoglądając na mijane słupki drogowe. Ustaliłem, że 100m odcinek pokonuję w 24 sekundy, czyli w sam raz na 4:00/km. Marek lekko się oddalił, a ja wtedy zrozumiałem, że Darek nie będzie próbował rzeczy niemożliwych. Przesunąłem się więc do przodu wolno zbliżając się do Marka. Kolejne kilometry pokonywałem kontrolując odległość między nami. Na drugim kilometrze odnotowałem czas równych 8 minut, Marek pokonał je 3 sekundy szybciej.

Po czwartym kilometrze wbiegliśmy pod malowniczą ciemną chmurkę, która rzuciła w nas kawałeczkami lodu, potocznie zwanymi gradem. Zweryfikowało to moje plany polewania się wodą na zbliżającym się punkcie odświeżania, który ją udostępniał. Grad zmoczył nas na tyle, by być odpowiednio schłodzonym do pokonywania dalszego dystansu. Półmetek minąłem po 20 minutach 4 sekundach. Marek wciąż pozostawał 3 sekundy przede mną. Leciał wyraźnie na łamanie czterdziestki. Przed szóstym kilometrem na podbiegu udało mi się jednak go dogonić. Przez kilka chwil podążaliśmy razem, bym znowu został na kilka metrów za nim. W końcu ponownie się z nim zrównałem i tak wspólnie trwaliśmy do okolic ósmego kilometra. Na 1000 metrów przed metą to ja uzyskałem 3-sekundową przewagę. Nie było bynajmniej lekko. Tam też wiadomo było, że 40 minut to zbyt mało, by zmieścić się w takim limicie. Przyspieszyłem, próbując zbliżyć się do zawodnika przede mną. Nie udało się to, a na mecie przekroczyłem 40 minut o 12 sekund. Marek wbiegł 14 sekund po mnie. Z wielką radością.

Tak. 40'26" okazało się być radosnym początkiem końca dzisiejszego dnia dla Marka :). Była to jego vice-życiówka, z której był (i jest) ogromnie zadowolony. Przyszła po bardzo udanych treningach (poniedziałkowej treningowej życiówce na trudnym krosie i środowej zabawie biegowej o dość mocnych akcentach). Dawno mu się tak dobrze nie biegło. Może gdyby nie przeszkadzający wiatr, który szczególnie dał się we znaki po połowie dystansu... można gdybać co by to było (Marek nawet wygdybał złamaną czterdziechę :) ). Skończyło się i tak świetnie. Darek z kolei dobiegł po 43 minutach 16 sekundach. Nie był to jego szczyt marzeń. Planował pobiec zdecydowanie lepiej, jednak dla niego grad na trasie nie był pomocny, lecz go bardziej zniechęcił.

Dla Marka (który zabiegał o to by o nim dziś w relacji wspomnieć) nie był to koniec emocji i sukcesów. To się dopiero zaczynało :). Podczas dekoracji zwycięzców okazało się, że nasz kompan uzyskał trzecie miejsce w kategorii wiekowej M40. A więc mógł stanąć na pudle! Tak. Do tego, poza pucharem, otrzymał kopertówę. Eh. Fantastycznie. My mogliśmy jedynie czekać na szczęście w losowaniu nagród... których organizator przygotował całkiem sporo. Marek i tu nie pozostawił wątpliwości. Czwarta losowana przez "sierotka" nagroda w postaci albumu o historii polskiego sportu trafiła właśnie do niego. Pozostałe nagrody znalazły się w rękach innych niż moje i Darka :)

Na koniec podreptaliśmy do pobliskiego "spożywczaka". Zaopatrzyłem się w kilkanaście cukierków, a Marek zakupił stosowne izotoniki. Później okazało się, że według słów Marka podróż pomiędzy Trzebiatowem a Koszalinem jest idealna właśnie na spożycie dwóch napojów wzmacniających.

A więc bieg udany, atmosfera przyjemna, a Marek doceniony potrzykroć :) Może wyczerpał się jego limit i następnym razem nam dopisze tyle szczęścia co jemu? Eeeetam. Oby miał jeszcze lepiej. Ponieważ sukces ma wielu ojców dodam, że to ja towarzyszyłem mu w ostatnich treningach i poleciłem mu odpoczywać od biegania przez całe dwa dni przed startem. Zasugerowałem też by objadł się makaronem w przeddzień :) I co? Poskutkowało? Oczywiście! :) I tym akcentem zakończę.

Dziękując za uwagę już dziś zapraszam na relacje z Biegu Rzeźnika... a plan to 100k+ po Bieszczadach... już w najbliższy piątek (start 3:20 w nocy) :)

Pomysł, projekt, wykonanie
Copyright © 2017
by

Na stronie przebywa: 21 Online

Pokaż liste