Copyright © 2011-2024 by - +48 696 137 257

Rozbiegany Koszalin

Data wpisu: 16 lipca 2012r., 18:20
Ostatnie zmiany: 16 lipca 2012r., 18:20
Autor: Łukasz Żmiejko (Żmijaczek)

Relacja: Maraton na orientację Szaga 2012

Po dwu-weekendowej przerwie powróciłem na zawody zaliczane do Pucharu Polski w maratonach na orientacje. Był to mój już trzeci start w imprezie tego typu. Baza zawodów znajdowała się w miejscowości Trzciel (między Poznaniem a Gorzowem Wielkopolskim).

Z Koszalina udaliśmy się tam samochodem wraz ze Zbyszkiem Szczepanikiem - dzielnym piechurem, który nie biega, lecz maszeruje precyzyjnie z punktu do punktu, od wielu już lat! Robi też fajne zdjęcia, głównie z miejsc na trasie (bo gubi się rzadko). Dzięki niemu uwiecznione są widoki miejsc, które organizator zawodów uznał za warte pokazania uczestnikom, a przecież na imprezę tego typu zjeżdżają się oni z całej Polski…

„Szaga” okazała się imprezą szybszą od poprzednich (Oriento i Grassor). Łatwiejsze przeloty z dobrze oznaczonych punktów, mniej gęsty las, płaski teren, super pogoda, a to wszystko sprawiło, że wytrawni biegacze mogli nawet często lecieć kilometr w tempie czterech minut!

Ja wraz z Łukaszem Grodeckim z Gdańska i Anią z Warszawy (dołączyła do nas w okolicy trzeciego punktu) przebiegliśmy trasę w 6 godzin i 15 min. Najlepsi złamali barierę pięciu godzin! Mój zegarek pokazał dystans 48 kilometrów. Trasa była przygotowana na 50 km z lekkim groszem przy poruszaniu się drogami. Skracając nieco polami i wybierając wariant przeprawy - wpław przez z rzekę Obrę - parę kilometrów można było zaoszczędzić!

Decyzje o owej przeprawie podjęliśmy błyskawicznie, a deszcz potwierdził nam słuszność wyboru (bo przecież i tak byliśmy cali mokrzy). Był to najciekawszy moment, który na pewno każdy wybierający ten wariant zapamięta na długo, no chyba, że ktoś robi podobne sztuczki częściej w swoim życiu...

Ania wskoczyła pierwsza i dzielnie trzymała rękoma plecak w górze (miała w nim wszystko spakowane: dokumenty, telefon...), nogami szła po dnie możliwie daleko, a potem oderwała je i parę metrów podpłynęła, żwawo przebierając nóżętami. Ja natomiast położyłem na głowie komórkę i mapę, zegarek (chyba niekoniecznie wodoszczelny) przyczepiłem do paska od czapki, a czapkę mocno zacisnąłem na głowie. Mój plecak na plecach został… Tym sposobem miałem ręce wolne i ruchami do żabki cisnąłem Obrę. Gładko, prężnie i precyzyjnie no i brzeg był zdobyty, choć nurt wartki! Łukasza trochę znosiło, ale też dał radę. Chyba przebieranie samymi nogami było cięższe...

Po tej ciepłej kąpieli lecieliśmy „dalej z tym koksem”, sprawne tempo no i … zaczął się mój kryzys. Rozważałem nawet zostawienie już ekipy. Brakowało mi sił... na szczęście moi towarzysze poczęstowali mnie słodkimi batonami i po paru kilometrach odżyłem. Jakoś wlokłem się za Łukaszem i Anią. Czułem się mniej potrzebny im – bardziej to oni potrzebni byli mi! Nie do końca rozumiałem ich wybór przecinek na pkt.10 i pkt.11. Skupiłem się bardziej, żeby wytrwać...

Tym razem nie popisałem się kondycyjnie, ale wola walki silnie we mnie siedzi. Trzeba zdecydowanie więcej jeść przed takim startem i mieć coś na kryzys, a więc baton, banan i kabanos - to będzie mój następny zestaw w plecaku. Zdecydowanie! Nawet jak sam tego nie zjem - to może kogoś innego uratuję... tak jak oni mnie w sobotę.

Na mecie miła atmosfera, potem jedzenie, picie, mycie, jedzenie, picie, znów jedzenie, gra w „Sabotażystę” z chętnymi, aż do nocy. Nocleg na sali gimnastycznej. Powrót do Koszalina z przerwą na ZOO SAFARI w Świerkocinie... (potężne paszcze dzikich osłów z Mongolii w samochodzie). Teraz czas łapać formę na 1 września. Atakuję dalej Puchar Polski tym razem w okolicy Cieszyna! Oby forma przyszła na czas...

Pomysł, projekt, wykonanie
Copyright © 2017
by

Na stronie przebywa: 15 Online

Pokaż liste