Copyright © 2011-2024 by - +48 696 137 257

Rozbiegany Koszalin

Data wpisu: 23 marca 2013r., 22:37
Ostatnie zmiany: 24 marca 2013r., 9:39
Autor: SFX

Relacja: V Maraton Jastrowski po trzykroć :)

Po raz trzeci z kolei stanąłem na starcie pięknej imprezy - tym razem piątej, jubileuszowej edycji Maratonu Jastrowskiego. A wszystko za sprawą Mańka, czyli Darka Mańkowskiego i wciąż pomocnego :) Witsika, czyli Witka Sikorskiego. Ten ostatni zapewne ma mnie już dość, a przede wszystkim Nocnej Ściemy, która go otacza i osacza ze wszystkich stron - łącznie z lodówką.

Koszalińska ekipa przybyła w składzie zawiarającym Jacka Króla (Scorpio) i mnie, czyli Michała Bielińskiego (SFX), a także Izę Frontczak, de facto reprezentantkę Szczecinka, ale możemy na to przymknąć oko i uznać "podwójne obywatelstwo".

Poprzednie moje, nasze dwa razy, bo i skład uprzednio zawierał całą trójkę, były zgoła inne... w 2011 roku przywitała nas zima z latem... na trasie leżał miejscami śnieg, podczas biegu padał niekiedy śnieg, a ogólnie było słonecznie i czasem dość ciepło. Rok temu słońce przypalało, a wiaterek był nieodczuwalny... warunki iście letnie.

Na miejsce dotarliśmy kilkadziesiąt minut przed startem. Wraz z doświadczeniem :) ryzykujemy coraz późniejsze pojawianie się w okolicach biura zawodów, coraz później analizujemy regulamin, by wychwycać w nim jedynie godzinę startu... coraz też rzadziej korzystamy z przywileju pokonania kilku rozgrzewkowych minut biegiem. Nawet Jacek dostrzegł, że nie namawiałem nikogo do tej nikczemnej próby uruchomienia naszych mięśni ;). W biurze odebraliśmy stosowne, szybkie numerki (Jacek 96, Iza 77, Ja 69). Udaliśmy się na przebiórkę, którą zakończyliśmy jakieś 4 minuty przed startem. Udaliśmy się więc w jego okolicę by jeszcze z Izą zawrócić do samochodu i być z powrotem w momencie uruchomienia procedury startowej.

Po zeszłorocznym maratońskim debiucie tym razem Iza poprzestała na dystansie o połowę krótszym - czyli dwie pętle liczące około 21 kilometrów. My oczywiście wraz z Jackiem nie mieliśmy innego wyboru poza 42-kilometrową zabawą biegową w pokonywanie czterech okrążeń. Wszystko to określało się w namiocie usytuowanym przy starcie.

Tym razem kolejny dzień kalendarzowej wiosny udekorował całą trasę zalegającą pokrywą śnieżną, na której dodatkowo miejscami wiało i było ogólnie dość chłodno (rozpoczynaliśmy w temperaturze zdecydowanie ujemnej). Planu na bieg nikt z nas nie miał, ale jak zwykle postanowiliśmy potraktować go, jak co roku, na dużym luzie.

Trasa niezmiennie ta sama: kros po okolicznym lesie, dość trudny i wymagający, składający się z wielu podbiegów, co oczywiste zawierający w sobie również zbiegi :). Całość okraszona atmosferą domową stworzoną przez organizatorów, wolontariuszy i samych biegaczy.

Ruszyliśmy nie specjalnie zastanawiając się nad tym, że bieg już się rozpoczął. Większość, mimo tzw. pętli koleżeńskiej, jak zwykle podążyła swoim ekstremalnym tempem do przodu. My pozostaliśmy w tyle wspólnie napędzając nasz pociąg. Początkowo utworzyliśmy trójkę, jednak później pokonywaliśmy kolejne metry śliskiej i miejscami zlodowaciałej trasy razem z Jackiem. Słońce umilało nasze zmagania z: mrożącym krew w żyłach wiatrem na początkowym kilometrze każdej pętli, niewygodnym śniegiem symulującym piach na podbiegu pomiędzy 2. i 3. kilometrem, niezbyt lubianym przez biegnących podbiegiem pomiędzy 3. i 4. kilometrem i wszystkimi innymi niespodziankami, które niejednego powaliły na łopatki :).

Po pierwszej pętli zwyczajowo zatrzymaliśmy się w punkcie żywieniowym, by spokojnie posilić się dostępnymi wśród innych specjałów biszkoptami i gorącą herbatą. Herbatę kończyliśmy idąc spokojnym krokiem przez kolejne kilkadziesiąt metrów. W międzyczasie inni mogli swobodnie i bez większych problemów nas wyprzedzać. Następnie ruszyliśmy dalej tempem, które po pewnym czasie okazało się niezbyt komfortowe dla Jacka, ale jeszcze do jej końca nie pozostał on w dalszej otchłani.

W międzyczasie zapoznaliśmy się z debiutantem na dystansie maratonu, który zdawał się być zapalonym rowerzystą z racji prezentowanego ubioru typowo kolarskiego. Po jego dogonieniu zaczął utrzymywać z nami tempo by w okolicy 9. kilometra runąć niespodziewanie na skutą lodem jezdnię. Żwawo podążył jednak za nami, by w punkcie żywieniowym znacząco się oddalić. W połowie drugiej pętli udało mi się ponownie z nim spotkać, by w okolicy 8. jej kilometra po raz drugi zobaczyć jego klasyczne lądowanie na glebie. Drugi postój wykonałem już samodzielnie, bez udziału Jacka, a "wywrotnego" kolegę przywitałem jeszcze raz, tym razem w okolicy 5. kilometra trzeciej pętli. Znowu złapał się w mój "ciąg", ale na 7. kilometrze okrążenia (ok. 28 km biegu) kolejna wycieczka całego ciała upadającego na podłoże skutecznie zniechęciła go do dalszej zabawy (na mecie, po stosownych konsultacjach okazało się, że był to zapewne rekordzista, gdyż swoje efektowne popisy prezentował łącznie pięciokrotnie). Dobiegając do końca przedostatniego okrążenia znów posiliłem się czterema biszkoptami i herbatą, by po kilkudziesięciu metrach spaceru ruszyć z kopyta. Tym razem postarałem się o przyspieszenie, a że samopoczucie było wyśmienite nie pozostało mi nic innego jak to zrobić. Podczas gdy większości się już nie chce, biegnąc pełnym impetem zdecydowanie odbiegającym od tempa początkowego można poczuć wielką moc adrenaliny wyzwalanej z każdym momentem wyprzedzania kolejnych biegnących. Przed 4. kilometrem ostatniej pętelki jeden z biegnących niezbyt przychylnie wypowiadał się o aktualnym podbiegu... dalej też pewnie nie było lekko. Kilometr dalej minąłem wracającego już po nawrocie Henia, który miał tu jeszcze ponad tysiąc metrów przewagi, a do mety pozostawało mu około pięć kilometrów. Dwa kilometry później mijany Jacek, który nie wyglądał najlepiej, upewnił mnie, że Heniu jest w zasięgu. Oczywiście warto nadmienić, że Henio wiekiem jest zdecydowanie bardziej zaawansowany, a więc nie ma się co szczycić takim osiągnięciem jak jego wyprzedzanie :), tym bardziej, że tydzień wcześniej w 15-kilometrowym Kołobrzegu to on przeciął linię mety dwadzieścia sekund wcześniej. W zasięgu znalazło się jednak jeszcze kilka osób.

W końcu do mety dotarłem po ok. 3 godzinach 25 minutach i 30 sekundach, szczegółowo określą to oficjalne wyniki. Wyszedł mój rekord trasy, którą po raz trzeci pokonałem "bez spinki" na dość znacznym luzie. Oczywiście pomogło w tym to, że tym razem przerwy pomiędzy okrążeniami były zdecydowanie krótsze w porównaniu do dwóch poprzednich startów. I nie przeszkodził ani wiatr, ani śnieg, ani nic innego. I tu mała lekcja dla początkujących (i nie tylko)... warto zacząć zbyt wolno, by kończyć szybko. I nawet jeśli wynik końcowy miałby być ten sam. Wtedy na mecie zmęczenie jest mniejsze, a zadowolenie większe.

Iza w swoim półmaratońskim biegu, mimo problemów z kolanem, wygrała rywalizację wśród kobiet! Jacek z kolei dobiegł w całkiem przyzwoitym czasie ok. 3 godzin 41 minut, jednak okupił to nadzwyczaj dużym wysiłkiem. Na trasie rzeczywiście nie wyglądał najlepiej, a z jego opowiadań wynika, że była to dla niego jedna z trudniejszych maratońskich batalii. Okazało się, że po raz pierwszy od niepamiętnych czasów miał nawet ochotę zrezygnować z dalszego biegu w trakcie jego odbywania! Dodatkowo, co go również zdziwiło, i on zapoznał się z wyglądem podłoża z bliskiej odległości.

Zakończenie? Oczywiście obiad. Był to ponownie jeden z ważniejszych powodów mojej decyzji o starcie w Jastrowiu :).

A dodatkową atrakcją było to, że maszynista przejeżdżającego pociągu był zagorzałym naszym kibicem, co przekazał odpowiednio sygnalizując swoją donośną syreną.

I co jeszcze? Ze wstępnych ustaleń z Witsikiem, jeszcze przed prezentacją wyników, jest prawdopodobne, że udało mi się zająć 4. pozycję OPEN, choć wydaje mi się to mało prawdopodobne ;).

Do kolejnego przynudzania. Pa. SFX.

Pomysł, projekt, wykonanie
Copyright © 2017
by

Na stronie przebywa: 22 Online

Pokaż liste