wrz 29 |
| ID#20130929-2 |
Data wpisu: 11 października 2013r., 0:30
Ostatnie zmiany: 11 października 2013r., 0:30
Autor: nablator
Relacja: 35. Maraton Warszawski - Być Bohaterem Narodowego….
Droga
Moja droga na Narodowy zaczęła się na początku tego roku, gdy zacząłem mówić o tym, że chcę sobie sprezentować na okrągłe urodziny Koronę Maratonów Polskich.
Po raz kolejny poszedłem za radą mojego pierwszego przewodnika – Gallowey’a, który pisał, że jeżeli założysz sobie jakiś ambitny plan, zacznij o nim trąbić znajomym, wtedy będzie ci trudniej się z niego wycofać. I tak też poczyniłem, szukając jednocześnie śmiałków, którzy podejmą wyzwanie ze mną, bo przecież wiadomo, że w grupie raźniej. Plan zakładał od początku w pierwszym roku jeden maraton wiosną i jeden jesienią. Padło na Kraków i Warszawę, która jest środkowym Koronnym biegiem jesienią, żeby przyszłej, ciężkiej jesieni było więcej czasu na regenerację. W między czasie wydeptałem prawie 1500 km, poprawiłem kilka życiówek, zdobyłem Kraków, złapałem 3 kontuzje, z których ostatnia spowolniła przygotowania do biegu w Stolicy. Uzbrojony w nabyte doświadczenia ostatecznie ruszyłem razem z Piotrkiem zdobywać Narodowy w piątek rano. Korzystając z portalu BlaBla Car znaleźliśmy niedrogi transport do stolicy i na poniedziałek powrotny do domu. Późnym popołudniem dotarliśmy na naszą metę niedaleko miejsca startu.
Piątek
Inaczej niż do Krakowa, wyjechałem z nastawieniem, iż całkowicie poświęcamy się biegowi, żadnego zwiedzania wcześniej, spacerów po zabytkowych miejscach, jak miało miejsce w Krakowie, i co odbiło się również na samym biegu. Plan zakładał ostatnie rozbieganko w piątek wieczorem w celu odebrania numerów startowych, uczestnictwo w seminariach w sobotę do południ i potem wypoczynek do samego startu. I tak też wyruszyliśmy przed 19.00 po numery w kierunku stadionu całą drogę zastanawiając się jaki wariant ubraniowy wybrać na start. Po niecałych dwóch kilometrach wkroczyliśmy do innego biegowego świata rozlokowanego wewnątrz Narodowego. Był to pierwszy kontakt z niemal perfekcyjną organizacją tej ogromnej imprezy. Na numer startowe czekaliśmy mniej niż 2 minuty, tak jak na wszystko inne później (poza miejscami w ToiToiach) Widok wnętrza i całego stadionu wywarł na nas wielkie wrażenie. Spenetrowaliśmy całe Expo wyglądając nowinek i gadżetów, z których najciekawszym tematem dla mnie okazało się bieganie po stadionie w „steropianowych” startówkach Adidasa Adizero Boost z niemal sprinterską prędkością – świetne buciki. Na poszczególnych stoiskach byliśmy prześladowani przez serialowego aktora Kubę Wesołowskiego, który nie wiem dlaczego wraz ze swoją koleżanką, pojawiał się zawsze tam gdzie my z Piotrkiem się zatrzymywaliśmy. Nabyliśmy również środki żrące, które potem zostały wykorzystane na trasie biegu. Testując je w wróciliśmy biegnąc po raz ostatni przed startem do domu.
Sobota
Tak jak planowaliśmy udaliśmy się ponownie na teren Stadionu by poszwędać się ponownie po Expo i skorzystać z proponowanych przez organizatorów seminariów. Po odnalezieniu naszych nazwiska na Racebook-u – ogromnej tablicy z nazwiskami wszystkich startujących w 35 MW udaliśmy się na pięterko, gdzie prawie 5 godzin spędziliśmy pochłaniając informacje o kontuzjach, żywieniu, fizjologii biegacza, treningu okołobiegowym i o tym jak poradzić sobie ze ścianą. Każda prezentacja dała działkę nowej wiedzy lub upewniła w instynktownie tworzonych teoriach. Dla mnie najbardziej stresujące było wystąpienie fizjologa, które zestresowało mnie do takiego poziomu, iż zacząłem zastanawiać się nad odpuszczeniem niedzielnego startu. Na szczęście ostatnia prelekacja, prowadzona przez psychologa motywująca pogadanka, o tym jak pokonać ścianę podbudowała mnie, a porady z tego wykładu przydały się już następnego dnia.
Prosto z wykładu popędziliśmy do lokalu Z57, gdzie odbywało się nieoficjalne Pasta Party grupy biegnących z Pacemakerami portalu bieganie.pl metodą Negativ Split. Ponieważ i ja i Piotrek zdecydowaliśmy , że będziemy próbować pokonać zamierzone czasy właśnie w ten sposób skorzystaliśmy z zaproszenia. Impreza wywołała u nas mieszane uczucia – z jednej strony spotkanie z fajnymi ludźmi – biegacze z całej Polski, uczestnicy grup na łamanie określonych czasów, znane biegowe osobistości – Michał Świerc – aktualnie jeden z najlepszych polskich górskich ultrasów i Adam Klein z portalu bieganie.pl, z drugiej strony kolejne rozczarowanie kuchnią warszawskich restauracji. W lokalu odbyła się krótka odprawa organizatora – Adama z Pace-ami, potem w grupach, Pace-ów z nami. Wyszliśmy z knajpy głodni, mimo że lżejsi o kilkadziesiąt złotych. Okazało się, że pierwotnie planowany Pace z grupy na 4:00 nie dotarł z powodów osobistych. W zamian pojawił się Tadeusz z Krakowa, stary biegowy wyga, z rekordem Polski młodzików na 10 km i ponad 30 maratonami na koncie, z których jeżeli go dobrze zrozumiałem , nie przebiegł żadnego powyżej 3 godzin. Porównując z Piotrkiem wrażenia z rozmowy z naszymi prowadzącymi – on startował w grupie na 3:40 – nabrałem obaw co do osoby Pacemakera mojej grupy. Adam przedstawiając prowadzących członkom grup, mówił – to twój najlepszy przyjaciel na jutrzejsze przedpołudnie – w moim wypadku nie zaiskrzyło, ale o tym za chwilę… Dzień zakończyliśmy własnej roboty pasta party, by doładować węglowodanami nasze organizmy, na start musieliśmy udać się grubo przed 8.00 więc był to nasz ostatni duży posiłek.
Niedziela
Największym problemem przed niedzielą była dla nas odpowiedź na pytanie dla nas w co się ubrać. Na starcie mieliśmy pojawić się pół godziny wcześniej, by spotkać spokojnie ze swoimi grupami. Od tego momentu nie było już szansy na zrzucanie ciuchów w depozycie. O 8.00 rano było około 5 stopni, w drugiej połowie biegu, miało być już kilkanaście . Ponieważ i tak zdecydowałem się na bieg z plecakiem, zdecydowałem się biec na długo i do tego zabrać kurtkę, którą zdejmę po starcie, a jak będę marzł pod koniec, ponownie założę. Na Stadion dotarliśmy o ósmej z minutami, obawy o kolejki w depozycie okazały się bezpodstawne, znów doskonała organizacja dała znać o sobie. Pomału stres przed biegiem zaczął ustępować, pojawiło się to przyjemne przedstartowe podniecenie wywołane adrenaliną, atmosferą i obecnością wielu biegaczy w okolicy. Na miejscu zbiórki byliśmy chwilę przed czasem, mój Pace spóźnił się parę minut, dzięki temu mieliśmy szanse na zdjęcie przed :) Za piętnaście dziewiąta staliśmy w wyznaczonej strefie, Tadeusz rozpoczął odprawę, ja udałem się po raz ostatni do ToiToia. Nigdy nie widziałem tak ogromnej ilości tych tak teraz obleganych kabinek w jednym miejscu, nigdy też nie byłem tak daleko linii startu, na oko było to może i z 500 metrów?? Minęła 9.00 i zaczęliśmy spacerkiem, później marszem zbliżać się do linii startu. Ostatnie nerwowe uśmiechy, rozglądanie się wśród kibiców, w połowie drogi dało się słyszeć pana Babiarza z TVP, który był mistrzem ceremonii, prowadzącym start, na głowami latały drony z kamerami telewizyjnymi, wielka scena z zespołem grającym jakieś tropikalne rytmy i przekroczyliśmy linię startu.
Najpierw powoli, jak żółw ociężale, ruszyła maszyna…, że zacytuję klasyka. Pierwszy km – dopijam izotonik, po przebiegnięciu Mostu Poniatowskiego chowam kurtkę do plecaka, pierwsza kontrola zegarka – trochę za wolno. Lecimy, wszyscy w dobrych humorach, rozmawiamy. O dziwo na trasie więcej miejsca niż w Krakowie, a spodziewałem się strasznej ciasnoty. Biegniemy a a ja jednym uchem przysłuchuję się rozmową, i oglądam Warszawę, 4 km mijamy Teatr Narodowy, – myślę sobie super – bieganie, zwiedzanie, nie myślę o dystansie, czuję moc. 5 km kontrola czasu – okazuje się, że jesteśmy lekko do tyłu wg planu. Tadeusz przyspiesza, pierwszy raz biegniemy spory kawałek w tempie ponad pół minuty szybszym niż wg planu i pierwszy raz grupa spowalnia pęd prowadzącego. Na 9 km kończy się zwiedzanie, wpadamy długo kilkukilometrową prostą prowadzącą wzdłuż Wisły, na trasie przybywa kibiców, lecą pierwsze przybijane piątki. Mijamy 10 km, dalej trochę poniżej planu, ale widać, że nadrabiamy. Oznaczenie o ok 200 metrów dalej niż piszczały wszystkim GPS-y. 12 km – pierwszy posiłek – tableta, wbiegamy do długiego prawie 800 metrowego tunelu, po punkcie z napojami Tadeusz znowu przyspiesza, w tunelu zegarki nie działają, wydaje mi się na czucie, że biegniemy ok 5 / min – znowu za szybko. Koło 14 km orientuję się, że coś nie tak z zegarkiem, Podczas biegu przez tunel stracił sygnał i zatrzymał się. Nie dość, że przekłamuje dystans o ok 800 metrów to jeszcze i czas. Wbiegamy do Łazienek – myślę sobie jaka jazda biegam sobie po Łazienkach. Chwilę wcześnie poczułem że mi ciężko, przypomniałem sobie co powiedział trener-psycholog na seminarium o ścianie dzień wcześniej – jeżeli na 16 km ci ciężko to masz problem, po ok km wbiegamy w długą alejkę z czerwonymi, jakby chińskimi lampionami po obu stronach drogi – wygląda to kosmicznie, surrealistycznie. Kolejna myśl – jeżeli ciesze się widokami to nie jest jednak tak źle. Zbliża się 18 km i punkt z wodą – czas na drugie śniadanie – wciągam pół tubki jabłkowego Isostara, popijam wodą i lecimy. Zza chmur wychodzi słońce, zaczyna robić się gorąco.
Mijamy połówkę, jesteśmy już do przodu z czasem. Gdzieś w tych okolicach doganiamy Pace’a na 3.55 z zielonej strefy. Koło zwrotki na 23 km widzę Piotrka z grupą na 3.40, skupiony ciśnie równo. Tu zaczyna się najgorszy w skutkach kawałek. Tadeusz ciśnie bez kontroli, kilkakrotnie go hamujemy, mimo to przelatujemy kolejne km w tempie zdecydowanie za szybkim, 5:10, 5:18, 5:19… Na 25 okazuje się , że mamy ponad minutę do przodu wg planu. Mówię Tadeuszowi – albo będą megażyciówy, albo będziemy na ciebie zwalać, że nam nie poszło. 26 km obfituje w wydarzenia, od koleżanki na rowerze dowiadujemy się o zwycięzcy z Berlina i rekordzie świata. Chwilę później mijamy miejsce, gdzie właściciel posesji miał blokować trasę maratonu, bo nie do końca dogadał się z magistratem czy organizatorami. Chłopaki szykować łokcie, będziemy się przebijać – krzyczy zaznajomiony z tematem warszawiak z naszej grupy. Tuż zaraz samochód TVN-u z kartką przyczepioną pod kamerą, gdzie namazany długopisem napis MACHAMY ! ! ! a znudzony operator pokrzykuje na nadbiegających – Machamy Machamy – i oczywiście uśmiechnięci machamy… Pierwszy lekki podbieg, niektórzy pytają czy to już ten, którym nas straszono – ten gdzie zszedł Szost – nie to jeszcze nie tu. Tadeusz jakby trochę się uspokoił, nie zrywa tak tempa. Zbliża się 30 km, na trasie pojawia się coraz więcej motywujących plakatów Adidasa. 32 km pojawia się podbieg, którym straszono debiutantów Warszawskiego. Myślę sobie „urwał, to jest podbieg?! Pobieglibyście Ściemą marudy.”
Tadeusz ogłasza mieliśmy 32 km, kto ma siłę rura. Jeden odważny się decyduje ja zaczynam czuć , że słabnę. Zbliżamy się do punktu z wodą czas na obiad, wcinam drugą połowę żelu popijam wodą. Na punkcie balonik zaczyna ciągnąć, wg garniaka biegnę 5:30, a oni się pomału oddalają. Kalkuluje w głowie – mamy ponad minute do przodu, utrzymam swoje tempo tuż za grupą nie doganiając jej, i będzie ok, czuję, że jak pocisnę, żeby gonić będzie słabo, jeszcze 10 km, za wcześnie na atak. zaczyna się kolejna długa prosta. Gdzieś ok. 33 km mijam wielki dmuchany balon Adidasa, taki jak meta, z napisem „Ściana,” właśnie ją przebijasz – nie pamiętam czy to dodawałem sobie w głowie czy tak było napisane. Na 35 kolejny wodopój, zwalniam by napić się Powerade, i ciężko mi wznowić tempo, nie wracam już do okolic 5:30.
Baloniki z Tadeuszem znikły z pola widzenia, zaczyna się najcięższy moment biegu. Wymęczony organizm jest wychłodzony, zaczyna mi być zimno, odpycham stale myśl by zatrzymać się na chwilę i założyć kurtkę, tylko chwilkę przejdę, potem dalej ruszę… Staram sobie przypomnieć porady trenera-psychologa z soboty. Okolice 36 km, wsłuchuję się w organizm – brak symptomów z Krakowa, oddech regularny, zadnego kłucia w klatce, tylko żel stoi w przełyku, jakoś nie do końca się przełknął, może za mało popiłem.. Teraz już zaczynam biec głową, sercem, siłą woli – nie nogami. Długa prosta demotywuje – gdzie jest urwał ten stadion – powinno go być widać. Dalej nie mam ściany, podnoszę się na duchu, mimo że wolniej ciągle jednak biegnę, ciągle wyprzedzam więcej osób niż wyprzedza mnie. Ta myśl mnie podtrzymuje, słucham organizmu, poza zmęczeniem nic niepokojącego, w zasadzie można powiedzieć czuję się ok, tylko nogi nie mają siły szurać szybciej. Mijam jakichś dwóch idących biegaczy, słyszę zdanie – 3.50 było jednak zbyt ambitne dla nas. Fajnie, ja ciągle biegnę, głowa i rozum trochę odbudowują, mijam kolejne banery Adidasa, każdy ma fajny, trochę podbudowujący tekst, szkoda, że żadnego nie zapamiętałem – poza tym – dawaj, już nie daleko tu i tak kartka nie dojedzie… Coraz więcej kibiców, przybijają piątki, kilku czyta imiona na numerze – dawaj Mariusz dawaj, krzyczą. Nawet nie wiedzą jak bardzo to pomaga. Włączam bieganie na emocjach, jak radził trener, czytam plakaty, banery robione przez rodziny, znajomych, daje mi to siłę, zaczynam przyspieszać. . Może to też kolejna wyciumkana tabletka uwolniła ostatnie zapasy węglowodanów. Macham do ustawionych fotografów, myślę tym razem nie będzie chodzonych zdjęć na fotomaratonie. Nagle widzę ostry zakręt i koronę Stadionu, nareszcie myślę. 40 km ostatni wodopój. Ten km udaje mi się przebiec w okolicach zakładanego tempa. Wyprzedzam coraz więcej osób, jest ciężko, ale jakaś siłą niesie mnie do przodu. Wbiegam na most, coś niepokojącego zaczyna dziać się z prawym podudziem. Urwał, tylko nie teraz, tylko nie skurcze..Rozmasowuję w biegu i znowu się rozpędzam, muszę ponawiać zabieg co kilkadziesiąt metrów, przez to tempo spada. Liczę w głowie, wiem już że raczej nie uda się złamać 4 godzin, ale w dupie, tam myślę byle dobiec w takiej formie jak teraz. Dobiegam do końca mostu, stadion tuż, tuż patrzę jak my tam mamy wbiec, w ostatniej chwili zauważam ślimaka. Zbiegam w dół, robi się coraz ciaśniej. Trzymać tempo już niedaleko, słucham organizmu, jest ok, ciężko ale żadnych złych objawów. Widać, że nie tylko mi udziela się bliskość mety, coraz mniej idących więcej biegnących, już nie jest tak łatwo wyprzedzać, ludzie walczą ze sobą, z czasem, dla mnie nie ważne, nie ścigam się z nimi.
Wbiegamy na teren stadionu, kawałek podbiegu pod trybunami. Zwalniam robi się ciężko, w tunelu ciemno oczy wariują, ale widać tłumy przy barierkach słychać wrzawę, to dodaje sił ostatnie metry. Wbiegam na murawę, krótka prosta, ostatni zakręt i widać metę, wydaje mi się, że przede mną nikt nie biegnie, tylko ja i dylemat – bramka numer 1 czy nr 2. Wybieram metę po prawej, bo pusto przede mną i bliżej, nie przyspieszam bo nie ma czym, biegnę równo, podnoszę ręce do góry. Tak, udało się ! ! Przebiegłem cała trasę, żyję, kończę szybciej niż w Krakowie. Przekraczam metę, czuję tyle rzeczy naraz , ulgę, szczęście, zmęczenie, radość, emocje ludzi dookoła. Czuję że cierpną mi końcówki palców i usta. W głowie jak mantra idź dalej, nie zatrzymuj się, do depozytu po odżywkę. Podchodzi do mnie jakiś biegasz w koszulce Suomi, mówi coś po fińsku czy angielsku, kojarzę że wyprzedzałem go , chyba dziękuje że go pociągnąłem.
Nagle słyszę, że mnie ktoś woła, ale kto przecież nie ma w Warszawie nikogo znajomego – patrzę po kibicach i oczom nie wierzę – Dominika i Igor. Na ile barierka pozwala wpadam w ich ramiona. Wolontariusze poganiają delikatnie, żeby opuścić metę iść dalej, zadzwoń krzyczy Dominika. Jestem w szoku i jednocześnie przeżywam jedną z najwspanialszych chwil w życiu. Gdzie medale pojawia się myśl – szukam wzrokiem, daleko przy wyjściu z murawy stoją wolontariusze z gdzie ludzie z medalami, zakładam swój na szyję przyjmuję gratulację idę dalej. W głowie mętlik – idź nie zatrzymuj się ciągle powtarzam sobie, jednocześnie czuję jak wzruszenie ściska za gardło, chce mi się płakać ze szczęścia, ale nie mam czym, mam ochotę krzyczeć, ale nie mam sił, ale równocześnie jest jakoś tak lekko. Tych kilku minut nie zapomnę do końca życia.
Po wypiciu odżywki i paru minutach usta i palce przestają cierpnąć, nie przebieram się jak najszybciej chcę się spotkać z rodziną i to był błąd. Siadam na ławkach na zewnątrz czekam na nich i dostaję hipotermii, nie pomaga przebranie w suche ciepłe ciuchy. Telepię się tak, że przerażam Dominikę. Proszę ją o herbatę, obok siedzi biegacz w jeszcze gorszym stanie niż ja, ledwie ma siły poprosić o herbatę dla niego. Przychodzi Piotrek pierwsza wymiana wrażeń, ja dopiero po drugiej herbacie przestaję się trząść. Wraz z ciepłem z herbaty spływa ze mnie zmęczenie, endorfiny skrzydeł. Teraz z rodziną czuję, jak to jest być Bohaterem Narodowego…
11-10-2013 | 08:58:11 | Autor: Łukasz B
Rewelacja Mariusz! Zaczynam zazdrościć ukończenia maratonu. A ta meta z rodziną... Chłopie! popłakałem się jak bóbr ;) Super relacja, chociaż w trakcie czytania chciałem udusić "pejsa" za krzywdy jakie wam zrobił. ;)
11-10-2013 | 09:18:40 | Autor: Mariusz
Dzięki Łukasz. No niestety drugi raz na maratonie nie trafiłem z Pacem, nie twierdzę, że te 3 minuty poniżej planu to całkiem jego wina, ale mając obraz gościa który prowadził Piotrka grupę na 3:40 to niebo a ziemia. Do tej pory moim wzorem pejsa pozostaje Krzysiu Stosio, który mnie prowadził rok temu w Sławnie.
11-10-2013 | 14:42:01 | Autor: nuvi
Co za bełkot....
11-10-2013 | 18:17:27 | Autor: Dorota
Aż się łezka w oku zakręciła! Piękne emocje, świetnie ujęte w słowa.. aż poszłam pobiegać zaraz po przeczytaniu :D
11-10-2013 | 22:13:26 | Autor: Reno-Max
Gratuluję biegu! Gratuluję wrażeń! Opis - pierwsza klasa - czułem się jakbym biegł ... Dzięki Tobie planuję przeżyć to samo w najbliższym roku (2014) :) Raz jeszcze dzięki za relację.
Pomysł, projekt, wykonanie
Copyright © 2017
by