Copyright © 2011-2024 by - +48 696 137 257

Rozbiegany Koszalin

Data wpisu: 12 czerwca 2015 r., 16:20
Ostatnie zmiany: 12 czerwca 2015 r., 16:20
Autor: Szymon Polak

XII Bieg Rzeźnika, Komańcza – Ustrzyki Górne 2015

XII Bieg Rzeźnika z udziałem Koszalinian

Wiele osób pyta mnie jak było na Rzeźniku. Ja pisatieliem wielkim nie jestem, ale postanowiłem jakoś to opisać. Gdybym nudził, to po prostu można iść pobiegać.

Bieg prowadzi czerwonym szlakiem z Komańczy do Ustrzyk Górnych, dystans to niespełna 80 kilometrów, dokładniej 77,900. Suma przewyższeń to 3235 metrów.

Specjalnego przygotowania nie było. W zeszłym roku maraton górski na Dolnośląskim Festiwalu Biegowym w Lądku Zdroju i 66 km na Festiwalu w Krynicy. Starałem się pobiegać na Pętli tatrzańskiej, trochę ćwiczeń na wytrzymałość i wzmocnienie mięśni. Tak to normalne bieganie, w miarę wolnego czasu i możliwości. Trzy tygodnie przed biegiem z Chrisem zrobiliśmy 3 kółka na Pętli tatrzańskiej. Wyszło ponad 30 km. Jakoś to szło, nie było źle.

Ustaliliśmy wstępnie, że ja prowadzę. W Bieszczady jechałem właściwie niewiele wiedząc o samym biegu. Poczytałem sobie relacji w necie, pooglądałem profil trasy na kartce, przeczytałem pobieżnie regulamin. Założyłem początkowo, że pobiegniemy poniżej 12 godzin. Ostatecznie ustaliliśmy, że niech tak będzie, ale i tak będziemy weryfikować siły na zamiary już w czasie biegu. Pełna amatorszczyzna ;-).

Ambitne teamy rozpisują sobie tempa na poszczególne odcinki, biegną z taką karteczką w dłoni i sprawdzają zegarek, czyli robią precyzyjne założenia potem je realizują. Jeśli gdzieś stracą, na kolejnym odcinku starają się nadrabiać. A u nas? Co trasa przyniesie bierzemy z całym dobrodziejstwem inwentarza. Naszym dodatkowym założeniem było to, że nie marnujemy czasu na punktach kontrolnych i przepakach. Wpadamy, zabieramy co trzeba, zostawiamy co niepotrzebne, piciu, papu i w góry. Tyle założeń.

Pierwsza uwaga dla przyszłych biegaczy - w biurze zawodów, aby dostać pakiety musicie być całą drużyną sztuk dwie. Chris był w Cisnej kilka godzin wcześniej stanął w upale w dłuuuugiej kolejce, po czym Pani poinformowała go, iż dostanie figę. Ewentualnie można dać upoważnienie drugiej osoby, ale bez tego ani rusz. Ja do Cisnej dotarłem, koło 16.00, 4 czerwca. Telefonicznie umówiłem się z Chrisem w biurze zawodów. Odstaliśmy co trzeba i odebraliśmy pakiety.

Pasta party. Potem pakowanie worków na przepaki w Cisnej i Smereku. Trochę zdziwienie, bo worek na Smerek, w który mieliśmy się spakować obaj był bardzo mały. Jak później rozmawialiśmy z organizatorami zrobili tak specjalnie, bo ludzie potrafią pakować na ultra w górach przeróżne, czasem zadziwiające rzeczy np. przynoszące szczęście pluszaki. Mały worek miał wymusić racjonalność w tym zakresie. Pomijając ciuchy spakowaliśmy kije. Kijów nie można było używać na odcinku z Komańczy do Cisnej ze względów bezpieczeństwa. Faktycznie jak się później okazało na tym odcinku było momentami bardzo wąsko a biegacze podążali niemal gęsiego.

Dzień biegu zapowiadał się raczej ciepło tak na 24 stopnie, za to noc startu miała być chłodna około 9 stopni C. Stąd kombinowaliśmy jak się ubrać i w co przebrać w czasie biegu. Uprzedzano nas, że na połoninach może mocno wiać i być zimno. Jak się później okazało ¾ rzeczy, które spakowałem okazały się zupełnie zbędne, ale człowiek uczy się na błędach. Po spakowaniu worków i oddaniu ich organizatorom poszliśmy na obowiązkową odprawę, gdzie usłyszeliśmy opowieści o niedźwiedziach, żmijach, trudnościach na drodze, ewentualnych trudniejszych orientacyjnie momentach biegu. Zwłaszcza gdzie się można pogubić. Potem pojechaliśmy na kwatery do Zagrody Chryszczata (polecam - bardzo przyjemne, tanie miejsce na uboczu). I tu kolejna uwaga dla przyszłych uczestników. Otóż warto o kwaterach pomyśleć wcześniej. Nam udało się zarezerwować nocleg pomiędzy Cisną i Komańczą, co okazało się logistycznie nawet udanym rozwiązaniem, ale tylko dlatego, że mieliśmy 2 samochody i support w postaci koleżanki Asi. Żeby mieć szanse na dobrą lokalizację trzeba się tym zająć pół roku przed biegiem a nie jak ja na miesiąc przed.

Na kwaterze standard. Przygotowanie ciuchów, pakowanie plecaka, napełnianie camelbaka. W kieszeń zabrałem 3 batony squeezy i żel. Firma wypróbowana a na dodatek sponsor biegu, dzięki czemu na punktach kontrolnych był nieograniczony dostęp do jej wyrobów w postaci przyjaznych dla mojego żołądka żeli i batonów. Na nogi założyłem Salomony Speedcrossy. Buty te testowałem już w górach i były ok. Miałem jeszcze S-laby, ale bałem się eksperymentować. Wrzuciłem je na przepak w Smereku. Po przygotowaniu asortymentu biegowego ustaliliśmy, że wstajemy o 1.30 w nocy i jedziemy do Komańczy skąd rusza bieg o godzinie 3.00. Na szczęście udało się usnąć i 2-3 godziny wypocząć.

Na miejsce dotarliśmy z pierwszymi autokarami z Cisnej (organizator zapewniał dojazd), udało się sprawnie zaparkować, choć ci, którzy przyjechali chwilę później nie mieli takiego szczęścia. Pomału przybywało podekscytowanych ludzi, słychać było ostatnie uwagi przed trasą, ustalenia, strategie, nerwowe żarty i w końcu o 3.00 rozległ się huk wystrzału z muszkietu co oznaczało, że bieg się zaczął.

Wzięliśmy czołówki. Lecz jeśli ktoś nie ma, to raczej nie ma sensu jej specjalnie na Rzeźnika kupować. Już o 4.00 jest jasno a i tak na początku biegnie się w rzece ludzi z czołówkami. No chyba, że ktoś chce walczyć o pierwsze miejsca ;-) wtedy musi torować drogę innym.

Ruszyliśmy spokojnie. Pierwsze 7 kilometrów to lekko wznosząca się a czasami opadająca delikatnie droga, więc było naprawdę komfortowo. Wiedzieliśmy, że nie ma co nakręcać jakiegoś super tempa, bo taka strategia może się nam zemścić później na trasie. Staraliśmy się biec równo nie tracąc energii. Pierwszy podbieg to Chryszczata z 450 metrów na 1000. Tam na szczycie zaczęło wiać. Cholernie zimny wiatr. Dziękowałem opatrzności, że postanowiłem w ostatniej chwili ubrać wiatrówkę. Chrisu też miał taki dylemat, ale też zaopatrzył się w takie okrycie. Początkowo chcieliśmy biec tylko w długim rękawie Nocnej Ściemy, ale ostatecznie koszulki koszalińskiej imprezy ukryte zostały pod ortalionem.

Wszystko szło gładko. Po drodze kilka strumieni, kolejki biegaczy ustawiające się do przejścia przez wąskie przeprawy po kamieniach lub gałęziach. Ja starałem się biec obok i nie czekać chociaż miałem wilgotne buty ładując się raz po raz w strumień albo błocko. To nie miało większego znaczenia. Po drodze malownicze, zielonkawe jeziorka Duszatyńskie z oparem porannej mgły. Ale to tylko spojrzenie w bok, zachwyt i bieg dalej.

W tym roku (i zapewne też w przyszłych latach) organizator zrezygnował ze względu na liczbę uczestników z podawania napojów na przełęczy Żebraka (ok 16 km trasy). Całe zaopatrzenie więc na ponad 30 km trzeba było mieć ze sobą. Na przełęczy kilkoro kibiców i mata kontrolna. Po jej przebiegnięciu poczekałem na Chrisa, bo troszkę się rozbiegliśmy a należało pamiętać, że wymogiem organizatora był bieg nie dalej niż 100 metrów od kolegi z drużyny. Wymieniliśmy informacje - wszystko dobrze, biegniemy dalej.

Etap od przełęczy do Cisnej wspominam super. Świetne zbiegi i podbiegi w sumie 20 kilometrów tego co lubię. Mało kamienistych brzydkich tras. Las, fajna ścieżka gruntowa, czego chcieć więcej? No prawie taka Leśna Piątka;-). Co pewien czas wymieniamy z Chrisem uwagi. Jest dobrze, choć mój kolega zaczyna odczuwać staw skokowy i ścięgno krzyżowe. Wiemy, że musi uważać. Jeszcze przed Cisną tempo nam daje szansę na złamanie 12 godzin. Zaczynam jednak zdawać sobie sprawę, że do Cisnej to raczej przyjemna część trasy. Najgorsze zacznie się na podejściach na połoniny, a to druga część biegu gdzieś od 55 km.

Podczas zbiegu do Cisnej warty odnotowania jest zbieg pod nieczynną kolejką linową, diabelnie stromy odcinek pokryty gliniastym podłożem. Mieliśmy szczęście, że było w miarę sucho. Towarzysze biegu opowiadają, co się tu dzieje po deszczu. Jazda na tyłku. Do Cisnej docieramy w dobrej kondycji. Według organizatora miało czekać na nas jakieś śniadanie. Śniadania nie było, ale jak się wbiega w połowie stawki to można się spodziewać, że ci przed tobą po prostu ci wszystko wyżrą (prawda Daria?;-)). W Cisnej na przepaku wita nas uśmiechnięta Asia, której oddaje kluczyki od samochodu. Chcę jak najszybciej wyruszyć na trasę, niecierpliwię się, na szczęście Chris ma do mnie cierpliwość ;-). Przebieramy szybko ciuchy, pijemy izotoniki, bierzemy batony i w drogę, machamy Asi na pożegnanie. Rezygnuję z kijów – zostają na przepaku.

Podejścia mnie nie męczą zbytnio, czuje się dobrze, nie chcę uganiać się z nimi przez następne 50 km. Inna sprawa, ze moja przygoda z kijami trwa od niedawna i dopiero się uczę z nimi biegać. Żałuje trochę, że nie wsadziłem ich na kolejny przepak przed Smerekiem i podejściem na połoniny. Teraz już wiem, że nawet wtedy bym z nich nie skorzystał. Staram się jeść baton albo żel, co 10 km. Chyba to skuteczna metoda, bo nie czuję spadku mocy. Zaraz po wybiegnięciu z Cisnej słyszę za sobą mocne słowa. Chris walnął nogą w jakiś korzeń. Wystraszyłem się, że to koniec. Chris nieparlamentarnie acz klarownie omawia sytuację i wskazuje, że biegnie dalej. Z Cisnej spore podejście na Małe Jasło. No właśnie dla niektórych to pewnie podbieg, ale dla nas to raczej podejście. Najwyżej można określić, jako szybkie lub wolne. Potem znowu super trasa biegowa z ładnymi widoczkami aż do Fereczatej, blisko 10 km. Można było zapomnieć o podejściu, wypocząć w biegu. Każdemu z Was te odcinki biegu by się spodobały.

Słońce na dobre wyszło na bezchmurne niebo i robi się patelnia. Na szczęście przez cały czas chłodzi zimny wiatr. Jest super! Można trochę marudzić, ale na pogodę raczej nic nie zrzucimy. Koło 42 km czekam na Chrisa, żeby zachować przepisową, wymaganą przez organizatorów odległość oraz powiedzieć mu, że właśnie maraton już mamy za sobą i zaczyna się ultra. Rozmawiamy. Niestety kłopot z kostką się rozkręca. Chris informuje, że staw jedzie „na rezerwie”, ma kłopoty ze zbieganiem. Ból narasta. Na szczęście mam ze sobą tabletki przeciwbólowe. Niebieskie kapsułki z Matrixa. Chris łyka . Po jakimś czasie przychodzi ulga. Zdaje sobie sprawę, ze to właściwie dopiero połowa trasy. To tak jakby, ktoś zaczynał maraton z kontuzją, a tu dodatkowo góry. W tamtym momencie przestałem już myśleć o tempie, czasie itp. Obawiałem się, że możemy nie zmieścić się w limicie (16 h) albo po prostu zejść. Wiedziałem z drugiej strony, że Chris to twarda sztuka i zadecyduje o zejściu z trasy dopiero wtedy jak go będą musieli na noszach znosić albo helikopterem transportować. Taki jest. Widziałem jak cierpi i idzie. Postanowiłem, że muszę jakiś czas biec z nim. Zastanawiałem się jak ja mam motywować kumpla, menagera w korporacji i czy ta moja motywacja jest mu potrzebna ;-)). Gadałem więc różne głupoty, że teraz to spróbujmy 14 h złamać, że w przepaku pod Smerekiem jest zimna coca-cola, że będzie można złapać oddech, że co jak co ale pogoda do biegania to jest super itp. Chrisu się śmiał i prosił żebym ciągle nie pytał go jak się czuje. Musiałem to robić faktycznie non stop.

Przed Smerekiem jest tzw. „droga Mirka” - kilkukilometrowy „bieszczadzki asfalt” czyli po prostu właściwie szutr. Na tym odcinku staraliśmy się biec na ile noga Chrisa pozwalała. Wyznaczaliśmy sobie jakiś punkt w oddali i biegliśmy do niego. Ostatecznie przebiegliśmy prawie całą tą trasę z przerwami, aż do przepaku. Tutaj faktycznie ful wypas. Kanapki, zupa pomidorowa, napoje (w tym faktycznie zimna coca-cola), pieczone ziemniaki, oczywiście żele i ciasto drożdżowe z truskawkami. Przyznam się, że to ciasto to ja wyżarłem do końca. Chrisowi dwa kawałki przyniosłem a sam wkręciłem resztę zostawiając tylko przypalony brzeg pozostałym nadbiegającym (tu Daria miałaby rację). Nie lubię biegać z pustym żołądkiem. Jak mawiała babcia mojej koleżanki :” Lepiej się najeść i być grubym, niż spodobać się byle komu”.

W Smereku siedzimy trochę za długo. Przynajmniej ja mam takie wrażenie. Gadam Chrisowi, że takie mamy założenia, że na przepakach nie przebywamy dłużej niż konieczne. On się śmieje, że zdjęcie jednej skarpety kosztowało go 5 minut, więc się czepiam. Też się śmieję. Chrisu zmienia skarpety i obuwie, ja porzucam komin Nocnej Ściemy i zakładam czapkę z daszkiem. Chciałem założyć wcześniej spakowane S-laby, ale zrezygnowałem przez system wiązania. Problemem w Salomonach jest wiązanie chipa. Do butów, w których biegłem przywiązałem go na trytki ;-) w zasadzie na trwałe. Skutek był taki, że musiałbym znaleźć sposób na oderwanie chipa a następnie ponowne trwałe zamontowanie na nowych butach. Odpuściłem.

Przed nami najtrudniejszy odcinek w dużej części w pełnym słońcu. Wchodzimy pod górę. Już w drodze smarujemy się olejkiem z filtrem przeciwsłonecznym. Chrisu pomyślał o takich cudeńkach. Mijam osoby z kijami. Momentami rozumiem dlaczego organizator ogranicza ich używanie. Kilkukrotnie uskakuje przed widiową końcówką osoby wchodzącej przede mną. Staram się iść z boku albo mijać kijkarzy. Chris zachwala swoje kijki, ale one w jego przypadku odciążają bolący staw. Akurat tą funkcję doceniam. Ja czuję się wciąż dobrze i w miarę świeżo. Czuję jedynie, że mam zmasakrowany palec prawej stopy, ale to jest wliczone w bieganie po górach. Ultra ma boleć i już ;-). Obtłukiwanie stóp szczególnie na zbiegach musi mieć swoje konsekwencje. Łykam tabletkę przeciwbólową, bo palec dokucza coraz bardziej. Żaden kryzys nie nadchodzi.

Połonina wetlińska wita pięknymi widokami i chłodnym wiatrem. Znów mogę biec i znów jest wypoczynek biegowy po podejściu. Co jakiś czas tylko kontroluje, żeby nie odbiec zbyt daleko od kolegi. Cieszę się. Nieprzyjemne myśli o zejściu ze szlaku odchodzą. Po drodze mijają nas turyści, pozdrawiają, krzyczą, dopingują, życzą powodzenia, przybijamy im piątki. Mijamy schronisko „Chatka Puchatka”. Chris mówi o coli ale wiem, że już niedługo będzie punkt kontrolny w Berehach Górnych. Nie zatrzymuje się. Biegnę. Chris też.

Na punkcie łapię kanapkę, pieczonego ziemniaka. Do picia dają m.in. Burna. Niestety coli nie ma. Trochę czuje wyrzuty sumienia, względem Chrisa, bo byłem pewny, że cola będzie. Tak było w informatorze. Pijemy Burna i w drogę. Staram się żartować. Gadam Chrisowi, że teraz to nawet na plecach zatargam go do mety. Śmieje się i mówi, że chętnie i że właśnie mogę zacząć ;-). Wiem, że do mety jest poniżej 10 km. Daję nam 2 godziny. Podejście na Caryńską. Moment kultowy dla wszystkich na Rzeźniku. Jest to jedyny moment w tym biegu w czasie którego sobie pomyślałem, że mnie to nuży i że to podejście mogłoby się już skończyć. Tempo żółwie, momentami 22 min/1 km. Wchodzę opierając dłonie na udach. To odciąża trochę nogi. Widzę ludzi, którzy wyglądają jak zombie, widać, że biegną już tylko głową. Jedna z mijanych dziewczyn mówi swemu partnerowi, że już nie zmusi jej do biegu nawet na zbiegach czy na prostym.

W końcu koniec podejścia. Znowu super bieg połoniną. Momentami odcinki trudniejsze – luźne kamienie, kamienne schody. Znowu czas na wypoczynek i świadomość zbliżającej się mety. Jeszcze tylko ostry zbieg lasem. Jakże ja się cieszyłem tym biegiem, nie zwalniałem nawet na podbiegach. Koniec lasu i wybiegamy do Ustrzyk Górnych. Charakterystyczny drewniany kołyszący się pod ciężarem przebiegających mostek, parking, krótki odcinek asfaltową drogą i meta. Ludzie stoją, krzyczą klaszczą a niektórzy nawet klaskają.

Na metę wbiegamy oczywiście razem. Czas 14.06.02, co biorąc pod uwagę, ze od połowy dystansu biegniemy w zasadzie z narastającą kontuzją jest sporym osiągnięciem. Dziewczyny z obsługi wieszają nam medale i gratulują. Drugi widok jaki wrył mi się w pamięć, to stół po prawej stronie uginający się pod oszronionymi kuflami zimnego piwa z lokalnego browaru. Chce się płakać bo za chwilę muszę kierować samochodem. Na mecie nasz support Asia. Mamy transport do Cisnej! Same dobre wieści. Coś pijemy, coś jemy i wracamy. Asia nam opowiada anegdotę z mety, kiedy po przyjeździe do Ustrzyk pytała organizatorów czy „Kontuzjowani” (nazwa naszego teamu) już przybiegli. Ponoć patrzyli na nią bardzo dziwnie ;-). Opowiada jak bardzo ludzie się cieszyli wbiegając na metę. Wracamy do Cisnej gdzie zwieźli nasze przepaki. Odbieramy je i właściwie to KONIEC.

Dzięki Chris, dzięki Asia, to był udany dzień. Gdyby ten bieg starać się ocenić z mojej perspektywy to trasa nie jest bardzo trudna. Oczywiście jak na górskie ultra i moje skromne doświadczenie. Myślę że w Krynicy B7D jest bardziej wymagający chociaż przebiegłem jego krótszą, 66 km wersję. Wyjątkiem jest podejście na połoninę Caryńską, które wymaga sporo wysiłku. Wszystko zależy od celu czasowego. Uważam, że można pobiec tą trasę poniżej 12 godzin trenując normalnie jak do maratonu, czy też po prostu biegając regularnie. Biegnąc w Bieszczadach uświadomiłem sobie, jak fajnym miejscem dla nas w Koszalinie jest góra Chełmska. Tzw. Pętla Tatrzańska, która idealnie oddaje klimat Rzeźnika i naprawdę jest super miejscem do treningu. Co prawda w Bieszczadach na trasie biegu znajdziemy o wiele dłuższe podbiegi czy zbiegi, ale poza tym trasa jest bardzo podobna do tych „bardziej płaskich” rzeźnickich odcinków.

Co fajne w Rzeźniku po ostrym podejściu jest zawsze fragment do wytchnienia, luźnego pobiegania. Można tam nadrobić stracony na podejściu czas. Jeśli ktoś chce ukończyć ten bieg po prostu w limicie 16 godzin to moim zdaniem może się z tego zrobić super rajd biegowy z oglądaniem widoków.

Zupełnie na koniec z pewnym wzruszeniem chciałbym dedykować mój bieg Jackowi Królowi. Koledze, dzięki któremu zacząłem myśleć o dłuższym bieganiu. Przez cały bieg Jacku miałem Ciebie w głowie. SALUTE chłopaku, SALUTE.

Pomysł, projekt, wykonanie
Copyright © 2017
by

Na stronie przebywa: 25 Online

Pokaż liste