cze 16 |
| ID#20120616-1 |
Data wpisu: 18 czerwca 2012r., 20:43
Ostatnie zmiany: 29 czerwca 2012r., 10:59
Autor: Michał Bieliński (SFX)
Relacja: 22. Neubrandenburger Tollenseseelauf
Biegać inaczej.
Neubrandenburg Tollenseseelauf... czyli bieg dookoła jeziora Tollensesee znajdującego się w obszarze Neubrandenburga - miasta partnerskiego dla Koszalina. To już po raz 22. rozgrywana impreza biegowa, na którą obecnie składa się kilka jednocześnie realizowanych startów. Przygotowywany jest dystans maratoński, półmaraton oraz rywalizacja na 10 kilometrów.
Neubrandenburg jest malowniczo położonym miastem zlokalizowanym we wschodniej części Niemiec. Od Koszalina dzieli go niespełna 300 kilometrów.
W tym roku nasze miasto było reprezentowane przez sześć osób. Czterech biegaczy - Krzysztof Bogdanowicz, Tomasz Czuczak, Dariusz Jarosz, Gracjan Rutkowski - było desygnowanych z klubu biegacza koszalińskiego TKKF w ramach współpracy partnerskiej miasta Koszalina oraz Neubrandenburga. Dwie kolejne, czyli ja (Michał Bieliński) wraz z Piotrem Baranowskim zdecydowaliśmy się na wyjazd we własnym zakresie, również na liście startowej reprezentując TKKF. Organizatorzy, czyli niemiecki klub sportowy SV Turbine przyjął naszą całą szóstkę pod opiekę, i zapewnił nam pomoc opiekuna oraz kilka dodatkowych atrakcji nie związanych z biegiem.
Trójka z nas (Darek, Krzysiek wraz ze mną) zdecydowała się na pokonanie dystansu maratonu, druga trójka (Tomek, Gracjan oraz Piotr) zaplanowała swój start w biegu o połowę krótszym. Tegoroczny start był już moim trzecim z kolei w tej imprezie, a drugim w maratonie (w zeszłym roku wybrałem półmaraton). W biurze zawodów byliśmy w przededniu, wtedy też odebraliśmy swoje numery startowe.
Trasa wiedzie wokół jeziora Tollensesee. Start oraz meta maratonu znajduje się w okolicy kompleksu sportowego Neubrandenburga. Początek półmaratonu umiejscowiony jest w okolicach połowy trasy maratonu, gdzie zawodnicy są przewożeni autokarami. Sam bieg rozpoczyna się o godzinę wcześniej dla maratończyków, którzy biegną również w miejscu startu na dystansie 21 kilometrów.
Dla mnie miał być to start w miarę spokojny, bez specjalnych założeń związanych z czasem i tempem, wszak zaledwie tydzień temu ukończyłem Bieg Rzeźnika. Mimo zeszłotygodniowego niepowodzenia (klęski?) na dystansie ultra, i umiarkowanego zmęczenia, a w zasadzie jego braku pod względem własnych odczuć, z pewnością w mięśniach pozostały zadry związane z pokonaniem 80-kilometrowego dystansu. W końcu zwykło sie przeliczać, iż czas do pełnej regeneracji organizmu trwa tyle dni ile wynosi połowa dystansu wyrażonego w kilometrach (a więc dla 10 kilometrów jest to niepełny tydzień, dla maratonu to już pełne trzy tygodnie).
W trakcie przedstartowych rozmów, przede wszystkim z Krzyśkiem, który wybrał ten sam dystans i jest zbliżony formą do moich możliwości, nie miałem sprecyzowanych zamiarów. Nie potrafiłem określić tempa w jakim miałbym się poruszać, choć Krzysiek nalegał, bym mu takie nakreślił. Trudno było mi samemu zdecydować, co tak właściwie chciałbym osiągnąć tym razem. Dwa lata wcześniej, również po Rzeźniku, maraton pokonałem tu w 3h42'. Znałem trasę. Wiedziałem, że nie jest łatwa. Stres wśród debiutantów w zagranicznym starcie dawał o sobie znać bardzo wyraźnie. Krzysiek, mimo zaprzeczeń był cały czas mocno spięty, Tomek, choć skrzętnie próbował to ukryć, poddenerwowanie i tak eksponował. Tak samo Piotr. Najmniej spięty wydawał się być Gracjan, który po raz pierwszy miał pobiec więcej niż treningowe 16 kilometrów. Uśpił chyba moją uwagę brakiem zaangażowania w rozmowy, ale sam przyznał, że to właśnie w ten sposób stres u niego się ujawniał. Z kolei Darek, mimo ostrych zapowiedzi sprzed kilkunastu dni mówiących o walce z życiówką, luźno stał na nogach. Znał w końcu okolicę jak własną kieszeń, bowiem była to już jego piąta wycieczka w te strony. Mnie trudno ocenić swój stan, ale niewątpliwie musiałem odczuwać atmosferę przedstartową (lecz to mogą ocenić pozostali).
Poranna pobudka. O szóstej. Potem kilka minut "jeszcze troszkę" i wstajemy. Pół godziny później 2/3 z nas było już na śniadaniu. Pozostała dwójka dołączyła po siódmej. Spożyliśmy swój pierwszy tego dnia posiłej. Ja ostrożnie, licząc się z ilością pochłanianych pokarmów. Nie odmówiłem sobie jednak jajecznicy i dwóch bułek. Gracjan wraz z Krzyśkiem przbijali się wzajemnie w kolejnych kęsach. Trudno ocenić kto zwyciężył, a kto wyszedł z tego zwycięsko - to miało przyjść wraz z ostatnimi metrami naszych biegów.
Na start mieliśmy wyruszyć przed dziewiątą. Ze sobą zabraliśmy rzeczy na przebranie, by po biegu nie tkwić w wilgotnych od potu tekstyliach. O 10:00 zaplanowany był wystrzał dla maratończyków, godzinę później startowali połówkowicze. Wraz z Krzyśkiem i Darkiem ruszyliśmy na rozgrzewkę pół godziny przed dziesiątą. Pokonaliśmy niepełne dwa kilometry. Ja zakończyłem wszystko kilkoma intensywnymi przebieżkami. Zbliżyliśmy się do linii startu, gdzie ustawieni byli już niemal wszyscy maratończycy, oraz uczestnicy sztafety maratońskiej. Chwilę potem odliczyliśmy ostatnie pięć sekund od rozpoczęcia biegu. Tuż przed startem ułożyłem sobie w głowie, że celem może być 3,5 godziny. I będzie to i maksimum i minimum na dziś.
Start wbrew pozorom jest bardzo podobny do biegów rozgrywanych w Polsce... wszyscy przesadzają z tempem... ale nie jest to aż tak duża przesada jaką spotykamy w naszych imprezach. Ja tym razem podążyłem za innymi. O swoim tempie przekonałem się dostrzegając tabliczkę drugiego kilometra. Tam stoper wskazał mi około 8 minut 45 sekund - czyli czas w jakim pokonywałem maraton podczas poprawiania mojej życiówki. Oczywiście to nie było tu możliwe z wielu powodów. Trudno niestety jest zdecydowanie zwolnić, tym bardziej, gdy wciąż nie odczuwa się zmęczenia. Wraz ze mną, w zasadzie tuż za mną dystans pokonywał Krzysiek, ale dość szybko zrezygnował ze wspólnego biegu, by podążać dalej trzymając do mnie pewną odległość. Ten maraton, wzorem kilku poprzednich, podzieliłem sobie na 5-kilometrowe odcinki. Międzyczasy tychże wskazywały mi na tempo poruszania się po trasie. Pierwsza piątka była najszybsza. Można też tłumaczyć, że jej ukształtowanie też było najkorzystniejsze, ale w maratonie nie o to chodzi. Ważne jest nie to jak się zaczyna, lecz to co prezentuje się w końcówce.
Kolejne piątki były coraz spokojniejsze. Mając na uwadze swój przedstartowy plan, przeliczałem moje bieżące tempo wedle końcowego wyniku na poziomie 3 godzin 30 minut. Jest to o tyle łatwe, że założenie to równe 5 minut na każdy kilometr. Tak więc piątka pokonana szybciej od 25 minut daje nadwyżkę czasową, wolniejsza jest z kolei niedoróbką. Kolejne kilometry mojego biegu to były głównie nadwyżki, wprawdzie coraz mniejsze, ale i trudność trasy wraz z dystansem rosła. Połowa dystansu (czyli też miejsce startu w półmaratonie) umiejscowiona była na szczycie... w miejscowości usytuowanej na wzniesieniu. Tam trzeba było się wdrapać. Jedno co mogło pocieszać to to, iż druga połowa była "łatwiejsza".
W połowie dystansu, a dokładnie po 21,5km odnotowałem czas 1 godziny 40 minut. Czyli czas całości zdecydowanie przekraczał założony plan. W tym miejscu Krzysiek pojawił się zaledwie po trzech minutach (!). Od tego też czasu oznaczenia kilometrów o ile do tej pory rosły (pokazując kolejne kilometry) zamieniły się w informacje o pozostałych kilometrach do mety - czyli odliczanie wsteczne. Kolejną przeze mnie odnotowaną piątką była ta pomiędzy 20, a 15 kilometrami do mety. Było wciąż przyzwoicie, lecz już wcześniej zacząłem odczuwać dolegliwości żołądkowe. Na trasie korzystałem z punktów z wodą przede wszystkim do polewania głowy. Od połowy pojawiła się też gazowana cola, z której to z wielką przyjemnością korzystałem. Zabrałem ze sobą też żel energetyczny, ale po jednym "kęsie" na 17 kilometrów przed metą odrzuciłem go na trasę. Problemy zaczęły narastać, a pomiędzy 13 a 12 kilometrem do mety zdecydowałem odwiedzić pobliski zagajnik, by zapoznać się nie tylko z najkrótszą linią prowadzącą do mety, ale też przybliżyć swą wiedzę dotyczącą roślinności znajdującej się w pobliżu. Pełne 3 minuty dały mi odpowiednio dużo informacji do tego, by ruszyć dalej. Wciąż mój przelicznik czasowy oscylował w okolicy 5 minut na kilometr, lecz ta piątka była blisko 3 minuty wolniejsza. Tempo samego biegu jednak nie spadało. Mimo, że kolejne punkty z colą odwiedzałem przystawając przy nich oraz chwilę idąc, to średnie tempo piątek nie było gorsze niż 25 minut. Ostatnia "siódemka" to też czysta matematyka, która odganiała moje myśli o zmęczeniu. Liczyłem sobie, że zwalniając do 6min/km pozostaje mi tylko 42 minuty biegu... itd. Nie było źle, bo 2000m przed metą wiedziałem, że idąc też plan zrealizuję. Na 1500m do mety pokonałem ostatniego "hopka", tym razem sztucznego w postaci łukowatego mostka, na który należało się wdrapać, by chwilę po tym intensywnie zbiec. Potem pędem do mety, a na niej czas 3h25'38". Całkiem nieźle, choć druga połowa była zdecydowanie wolniejsza. Kilka kilometrów wcześniej postanowiłem poprawić swą dawną życiówkę w maratonie, która na poznańskiej trasie wynosiła 3h27'40". Też się udało.
Po chwili oddechu poszedłem po odbiór dyplomu, którego szczęśliwie nie otrzymałem. Oznaczało to bowiem (co już wiedziałem z moich poprzednich startów), że znalazłem się w pierwszej trójce w mojej kategorii wiekowej. Finalnie byłem 12. (drugi w M35). Potem kąpiel w zimnej wodzie i oczekiwanie na zakończenie... i wizytę na "pudle". Krzysiek pobiegł też świetnie. Na mecie był 15 minut po mnie. Darek zakończył swój maraton w przyjaźni polsko-niemieckiej wraz z jego "kilkukilometrowym" kolegą z biegu.
Przed nami ukończyli swą walkę o wynik "krótkodystansowcy". Pięknym wynikiem popisał się Tomek, który czasem 1h38' w tym biegu może się chwalić na prawo, lewo i centralnie :). Piotr nie dał rady poprawić swojego najlepszego wyniku na dystansie półmaratonu, gdyż zaczął zbyt szybko - wyszło z tego 1h50'. Z kolei Gracjan wykrzesał świetne na niego 2h04'.
Tak. U naszych zachodnich sąsiadów biega się inaczej. Biega się nie dla wyniku, a dla frajdy, dla przyjemności. Bez spinki, bez walki o własne życiówki. Bez wyimaginowanych celów. Bez zaciekłej walki. Większość startujących to kategorie M40 i starsi. Tam wśród "trzydziestek" nie ma rywali. W M30 bym wygrał, w M40 nie znalazłbym się na pudle. A na pudle co? Dyplom. Wystarczy. Nic więcej nie trzeba. Bezcenne.
19-06-2012 | 20:40:46 | Autor: Piotr
Dobrze zacząłem, ale mocne podbiegi mnie pokonały :)
Za to atmosfera i towarzystwo świetne. Polecam gorąco tą imprezę!
Pozdrawiam!
Pomysł, projekt, wykonanie
Copyright © 2017
by