Copyright © 2011-2024 by - +48 696 137 257

Rozbiegany Koszalin

Data wpisu: 13 czerwca 2013r., 2:40
Ostatnie zmiany: 13 czerwca 2013r., 2:40
Autor: SFX

Relacja: Maraton "na maxa" - Neubrandenburg

Od pewnego czasu, niemal od początków mojego biegania, a tak naprawdę równo po roku od pierwszego poruszenia nogami, przypadła mi do gustu impreza biegowa w Neubrandenburgu. By nie było żadnych wątpliwości, jako że historia i archiwum Rozbieganego Koszalina na to pozwala, możecie zasięgnąć języka w mojej zeszłorocznej obszernej relacji. Zawarte są w niej m.in. wszystkie informacje o samej imprezie, która co do zasady nie zmieniła się przez te kilka lat.

Dotychczas tak się składało, że bieg u naszego zachodniego sąsiada zbiegał się terminem z pokonywanym przeze mnie Biegiem Rzeźnika. Tak też było i tym razem, jednak z pewnych nieokiełznanych przyczyn nie było mi dane w tym roku zmierzyć się z przepastnymi błotami Bieszczad. Może i było trochę smutno, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło :). W końcu mogłem zadebiutować na niemieckiej ziemi jako biegacz w pełni sprawny i wypoczęty. Mogłem tym samym sprawdzić się na wymagającej trasie nie posiadając żadnych sprzyjających okoliczności i wymówek na wypadek niepowodzenia.

Do miejscowości usytuowanej w odległości około 100 kilometrów od granicy z Polską dotarliśmy wartkim tempem pojazdem z trójramienną gwiazdą na masce. Piotr Ba., który po raz drugi zdecydował się na wspólny wypad objął i tym razem funkcję szofera - pędziwiatra. Na miejscu byliśmy dość szybko, co pozwoliło nam na krótkie zwiedzenie kilku sklepów obsługiwanych walutą euro, lub jak kto woli "ojro" ;). Kolejnym planem było wspólne dotarcie do biura zawodów oraz na uroczystą kolację, wraz z przedstawicielami organizatora i ich biegowymi oficjalnymi gośćmi, do których należała również 4-osobowa ekipa z Koszalina w składzie: Lucyna Bo., Tomasz Cz., Darek Ja., Jakub Ja. Oczywiście przez cały ten czas wiodącymi tematami rozmów było bieganie. Już wtedy odczułem na sobie wszechogarniający mnie stres przedstartowy. Tak. Ten sam, który rok wcześniej mnie oszczędził, a dotykał innych. Ten sam, który zwykle mnie nie ogarnia, a tym razem wpadł jedynie na mnie - za nic mając pozostałą piątkę naszej polskiej delegacji.

Po zarejestrowaniu swojej obecności i odebraniu numerów startowych skorzystałem z okazji uzupełnienia mnóstwa kalorii na kolacji. Oczywiście standardem w moim przypadku jest podwójna porcja tego, co zjada największy łakomczuch w okolicy + wielokrotna porcja słodkości. Wszystko ma się rozumieć zgodnie z etykietą. Zdarzyło się nawet, że tuż przed samą konsumpcją zostaliśmy bezczelnie przegonieni z miejsca wypełniania talerzy... mimo, że sztućce mieliśmy już w rękach. Głodni i źli musieliśmy wrócić na swoje miejsca i poczekać na zakończenie dodatkowych oficjalnych przemówień :)

Przepełnieni nie tylko wrażeniami, sprawnie wróciliśmy do hotelu. Po nocnej drzemce i pobudce "skoro świt" znaleźliśmy się na śniadaniu 20 minut przed siódmą. Start maratonu wypadał o 10, czyli 3 godziny "z hakiem" nam do tego brakowało. Dystans ten wybrałem ja wraz z Tomkiem i Darkiem. "Połówką" zadowolił się jedynie Piotr, a dyszkę za cel swojego biegu obrała Lucyna z Kubą. Oni też startowali najpóźniej. Po śniadaniowym nadmiernym obżarstwie liczyłem na uwolnienie kilku kilogramów w toalecie. Nie było lekko. Wybrałem się nawet, celem wywołania "lawiny" :) na kilkunastominutowy trucht. Nic z tego. W końcu poszedłem pogadać z Darkiem i Kubą, aby po kilkunastu minutach przyszedł oczekiwany impuls. "Po" stres jednak nie minął i w dalszym ciągu borował moje myśli.

W końcu dotarliśmy na start, którko się rozgrzaliśmy. 10 minut przed startem postanowiłem wypić dzierżoną w dłoni colę. Oczywiście nie obyło się bez "wodotrysków" :), w ten oto sprytny sposób posłodziłem sobie ręce i nogi. A, że czasu miałem "w bród", wartko skoczyłem "w bok" w poszukiwaniu zbawiennej w tym momencie wody. Udało się. Kleisty płyn został zneutralizowany. Po niedługim oczekiwaniu wystrzale z armaty wystrzeliliśmy we trójkę do przodu :). Przed nami raptem czterdzieści dwa tysiące kroków. Było ciepło, około 25 stopni. Wkrótce okazało się, że przecież trasa biegnie głównie zadrzewionymi ścieżkami. Dawało to sporą dozę cienia w ten bezchmurny i bezwietrzny dzień. Moim tajemnym, acz ujawnionym planem biegu "bez zmęczenia Rzeźnikiem" było po pierwsze poprawienie mojego dotychczas najlepszego rezultatu sprzed roku, po drugie złamanie 3 godzin i 20 minut. Zacząłem spokojnie. Tak, by móc miarowo kontrolować poszczególne kilometry. Pierwszą piątkę pokonałem dość sprawnie w 22'40". Czułem się świetnie. Pogoda sprzyjała... a więc drugie "pięć" wypadło po 22'25". Wyprzedziłem tu znajomego Polaka sprzed roku... wtedy był na mecie 8 minut przede mną. Tempo świetne... na 3h10'. Trochę zbyt szybko, ale pierwsza "dycha" była najłatwiejsza pod względem profilu. Płasko, trochę z górki, w cieniu, bez podbiegów, po prostu żyć, nie umierać :). Mimo wszystko na każdym przygotowanym punkcie z wodą wypijałem jej 2-3 łyki resztę wylewając na głowę. Kolejny 5-kilometrowy odcinek był już nieznacznie trudniejszy - a więc i jego czas wyniósł 22'58". Na jego końcu, czyli mijając czternasty kilometr (1/3 trasy), spożyłem pierwszy z dwóch żeli energetycznych jakie przygotowałem sobie na trasę. Kolejna piątka - niestety ostatnia bez znaczących wzniesień - wypadła w 21'57"... w ten sposób pełne 20 kilometrów pokonałem w czasie 1h30'01"! Piękny wynik. Tylko czym tu się cieszyć, skoro w zanadrzu czeka jeszcze 22 kilometry.

Pierwszy znaczący podbieg zaczął się wraz z pozostawieniem w tyle oznaczenia z numerem 20. Na 25. kilometrze zameldowałem się po upływie kolejnych 23'21". Ta część obejmowała najdłuższy i najostrzejszy zbieg na tej trasie - ten, który "półmaratończycy" wraz z Piotrem pokonywali na samym początku swojego biegu. Na zbiegu minąłem się z Tomkiem oraz Darkiem, którzy zgodnie określili, że podążam do mety najprawdopodobniej na ósmej lokacie. Ta piątka jednocześnie była lekko dłuższa, gdyż obejmowała też "dodatkowe" 195 metrów maratońskiego finiszu - oznaczenia kilometrów biegły bowiem w odwrotnej kolejności informując o odległości pozostałej do mety. Choć zwykłem zbiegać dość ostro, tym razem postanowiłem drobniejszymi krokami kontrolować tempo każdego zbiegu. Tak, by nie ryzykować nadmiernym zakwaszeniem mięśni. Podbiegi wydawały mi się jednocześnie całkiem przyjazne, choć nie wolne od wysiłku. Zbliżałem się nieuchronnie do 28. kilometra (2/3 trasy), gdzie zaplanowałem spożycie drugiego z żeli. Wtedy też skorzystałem z dostarczanej na punkcie odżywczym, pysznej gazowanej coca-coli. Ta piątka dała całkiem przyzwoity wynik 23'15". Zacząłem zastanawiać się, kiedy dosięgnie mnie kryzys. Dochodziły do mnie myśli o tym, że przecież w każdej chwili po 30. kilometrze może odebrać mi siły i chęć do dalszego biegu. Zaświtała mi jednocześnie myśl, że jest całkiem realna szansa na pokonanie nie tylko bariery 3h20', lecz nawet zejście poniżej 3h15'. W międzyczasie, od półmetka, udało mi się też wyprzedzieć dwóch biegaczy. Wraz z tymi myślami w 23'13" pokonałem kolejną piątkę.

W ten sprytny sposób, pochłaniając w międzyczasie kilka dodatkowych łyków coca-coli oraz wody dostępnych na punktach, przechodząc nawet do marszu w przypadku napoju "z cukrem", minąłem miejce odległe raptem 7 kilometrów od mety. To tylko jedna piąteczka i finisz. Ostatnia "pełna" piątka trwała 23'29". Więc dystans podzielony na "osiem" etapów wypadł bardzo równo. Ostatnie dwa kilometry pokonałem w 9'02", czyli nieznacznie szybciej niż średnia z całego dystansu. Druga "połowa" była lekko wolniejsza od pierwszej, ale 2'21" różnicy zważywszy na trudniejszy profil i narastające mimo wszystko zmęczenie wydaje mi się całkiem przyzwoitym rezultatem. Wiedziałem, że zrobiłem wszystko by osiągnąć ten rezultat... bez taryfy ulgowej.

Ostatecznie zmierzony czas wyniósł 3h12'22". Na mecie, tuż za nią, oczekiwała na "przybyszy" Lucyna z Kubą. Spotkałem też "drugą połówkę" wyprzedzonego biegacza z Międzyzdrojów, tego, którego mijałem przed dziesiątym kilometrem... tym razem był nieznacznie wolniejszy, ale uzyskał również bardzo wysoką lokatę. Finalnie znalazłem się na siódmym! miejscu OPEN. Pierwszy w kategorii.

To był NAPRAWDĘ udany bieg. Warty każdej minuty na trasie.

Trochę później na metę wpadli pozostali "delegaci". Tomek Czuczak, mimo dość dużej różnicy czasowej, stanął wraz ze mną na podium! W jego przypadku było to trzecie miejsce. Zdążył na dekorację w ostatniej chwili, wcześniej korzystając z pomocy medycznej, która "postawiła go na nogi". Darek dobiegł kilka minut za Tomkiem, poprawiając swój zeszłoroczny wynik i ratując się przed jego "pobiciem" z drugiej - mniej atrakcyjnej - strony.

W pozostałych dystansach Piotr poprawił swój wynik z Niemiec o kilka minut będąc zarówno zwycięzcą wśród zawodników z Koszalina, jak i przegranym w tejże samej kategorii Koszalinian :). Lucyna stanęła na drugim stopniu podium w swojej kategorii wiekowej, a Jakub swoją wygrał uzyskując 13. pozycję w klasyfikacji generalnej.

A wieczorem pozostało nam jeszcze wspólne skonsumowanie obiadu, po którym sprawnie i szybko wróciliśmy do naszego miasteczka... by nazajutrz ruszyć do Karlina... ale o tym troszkę później :).

Pomysł, projekt, wykonanie
Copyright © 2017
by

Na stronie przebywa: 28 Online

Pokaż liste