Copyright © 2011-2024 by - +48 696 137 257

Rozbiegany Koszalin 1. poUErun - 20 lat w Unii Europejskiej

Data wpisu: 29 czerwca 2015 r., 10:35
Ostatnie zmiany: 29 czerwca 2015 r., 10:35
Autor: Krzysztof

L5U okiem Krzysztofa: "Ultra - Katharsis"

Ultra-zmagania Krzyśka na trasie L5U

Pamiętam, jak zaczynałem biegać... W drugim roku regularnego biegania myślałem już o biegu ze Szczecina do Kołobrzegu, ale odpuściłem. To byłoby szaleństwo. Potem z każdym rokiem im więcej biegałem, tym z większą ostrożnością podchodziłem do tematu. Tak było aż do momentu, gdy zrodziła się idea L5 ULTRA. Od razu postanowiłem wziąć udział. Nie przygotowywałem się specjalnie do tego wyzwania. Cały czas biegałem jak zwykle, raz dłużej, raz krócej, raz szybciej, raz wolniej. Podczas jednego z takich wypadów biegowych chciałem uratować żabę, która nagle pojawiła się pod moimi nogami. Ratunek dla żaby okazał się skuteczny, a mnie skutecznie sprowadził na ziemię, konkretnie na kość ogonową i miednicę z wysokości około metra. Nie połamałem sobie niczego, ale kontuzja i ból w dolnej części kręgosłupa zabrały mi znaczną część przyjemności z biegania. Przez chwilę nawet wątpiłem, czy będę mógł wystartować. Z bólem nie dało się szybko biegać, a nawet spokojne truchtanie to było wyzwanie. Stwierdziłem jednak, że może okazać się to zbawienne na ultra, bo po prostu nie będę szalał...

I tak nadszedł ten dzień, godzina „zero”. Nastawione trzy budziki, żebym nie zaspał (zdarza mi się wyłączyć budzik przez sen). Pobudka o 4:30. Normalne śniadanie. Potem strój biegowy, dres, plecak i w drogę na L5. Na miejscu o 5:40 – w sam raz, aby przyczepić numer startowy i porozmawiać z kolegami. Tuż po godz. 6 odliczanie od 5 i start... Pierwsze kółko w asyście Norberta. Miłe towarzystwo i pogawędka zawsze pomaga. Poza tym kontrola tempa, aby nie przesadzić. Od drugiego kółka podążałem już samotnie. Miałem kilka założeń przed startem. Przede wszystkim, aby dotrzeć do mety. Czas nieistotny, po prostu ukończyć bieg. Realnie myślałem o 12-14 godzinach. Chciałem również w miarę możliwości jak najdłużej truchtać i podchodzić jedynie ostatni kawałek podbiegu na 5. kilometrze, a przynajmniej do przebiegnięcia dystansu maratonu. Trzymałem się założeń, pokonując kolejne okrążenia w czasie około 32 minut. Po każdej 5-tce mała przegryzka, uzupełnienie minerałów, cola, później również herbata. Po 42 km biegu zacząłem podchodzić dwa najcięższe podbiegi. Nie chodzi o to, że nie mogłem biec, bo mogłem. Wiedziałem jednak, że to, co źle zrobię teraz, odbije się „czkawką” w dalszej części mojej drogi. W międzyczasie mijali mnie różni biegacze ze sztafet gorąco dopingując, wiele życzliwych i znajomych twarzy. Dublowała mnie czołówka Ultrasów, niektórzy kilkukrotnie. O ile doping zawsze ma znaczenie, o tyle bycie dublowanym nie miało dla mnie żadnego. W głowie miałem wszystko poukładane i miałem swój cel cały czas przed oczami: dotrzeć do mety, wygrać ze sobą, ale nie dla siebie... Myślę, że to właśnie motywacja, jak w każdym działaniu, miała dla mnie największe znaczenie. Poza tym wbiłem sobie do głowy, że nie biegnę 20 kółek, tylko po prostu 20 trochę dłuższych kilometrów. Mózg jest jak komputer, który przyjmie każdy jasno i precyzyjnie nakreślony plan. Ja taki miałem.

Od 50. kilometra zacząłem robić trochę dłuższe przerwy na punkcie żywieniowym, aby „wciskać” w siebie kalorie, sól, cukier... w większej ilości, niż do tej pory. Czasy okrążeń wydłużyły się. Muszę tutaj powiedzieć, że zmęczenia, skurczów czy innych niepokojących objawów tak długiego wysiłku nie miałem. Nie miałem aż do 70. kilometra. 14. kółko okazało się kryzysem, który trwał jeszcze przez prawie całe 15. Wówczas „prądu” brakowało mi nawet na płaskich odcinkach, które kilkukrotnie pokonywałem marszem. Ważne jednak, że to tylko ciało czuło jakąś przeszkodę. Mózg nadal miał wpisany właściwy program. Przez chwilę w prawym udzie czułem nieśmiało zbliżający się skurcz, ale nie zdążył mnie dopaść:). Po 15. kółku wszystko nagle minęło. Powiem więcej, biegło mi się bardzo dobrze, równie dobrze, jak tuż po starcie. Profilaktycznie jednak nadal podchodziłem podbiegi, bo do końca jeszcze kawałek, a nie chciałem by moja euforia i nagła moc mnie zgubiły. Na 80. kilometrze z dopingiem przyłączył się do mnie mój Personal Trainer. Miał już za sobą 100 km, tyle że na rowerze :). Trochę pogadaliśmy, kilka porad i dalej kontynuowałem swoją podróż. Na punkcie żywieniowym zauważyłem, że kropki na stołach z prowiantem poruszają się. Zapewne oznaka wyczerpania, którego nie czułem. Na 3 kółka przed setką znów spotkałem Norberta, którego doping i wsparcie były nieocenione. Truchtałem dalej i z każdym krokiem zbliżałem się do finiszu, czułem nawet emocje, które będą na mnie czekały na mecie. Będąc na ostatnim kółku pomyślałem przez chwilę, czy może nie pobiec jeszcze trochę, bo czułem się naprawdę świetnie. Michał mówił przecież na jednym z pierwszych okrążeń, że biegnę na 100 mil :).

Po 13h 09m 09s dotarłem do mety. Jednak się zatrzymałem :). Uściski, medal, pamiątkowe zdjęcie i zasłużony odpoczynek na ławeczce. Samopoczucie wyśmienite. Po półgodzinnej pogawędce z kolegami Ultrasami pora zbierać się do domu. Wtedy dopiero poczułem ból. Okazało się, że ból przyszedł dopiero po schłodzeniu organizmu. Nogi z betonu, biodra z zardzewiałymi stawami, stopy, których nie ma... Ledwo doszedłem do samochodu. Po drodze do domu krótka wizyta w ulubionym sklepie po napój z mikroelementami :). Ledwo przeszedłem kilka metrów, a pani z obsługi była pełna podziwu dla mojego wyczynu. W domu wchodzenie po schodach w górę nie sprawiało problemów, ale w dół to była droga przez mękę. Uzupełniwszy kalorie i nawodniwszy się odpowiednio, udałem się do „krainy Morfeusza” na zasłużony odpoczynek. Rano po przebudzeniu stwierdziłem, że czuję się bardzo dobrze. Wstając jednak z łóżka, musiałem przyjąć, że tak jednak nie jest. Schodzenie po schodach nadal sprawiało trudność. Dodatkowo lekki ból w prawym udzie, w miejscu, gdzie o mało nie złapał mnie skurcz. Do tego lekki ból mięśni przy żebrach z lewej strony z przodu i z prawej strony z tyłu – dziwne. Poza tym wszystko w porządku. Teraz, gdy kończę pisać, rzekłbym nawet: super w porządku. Czuję jedynie lekkie zmęczenie mięśni, jak po krótszym, ale bardziej intensywnym biegu.

Czytałem nie tak dawno artykuł, że Ultra jest dla cieniasów. Może i tak niektórzy myślą. Ja myślę po moim debiucie, że nie trzeba być wcale super biegaczem, aby pokonać Ultra. Trzeba jednak mieć coś w tej głowie, co sprawi, że gdy ciało powie: nie, głowa pozwoli kontynuować. Moja głowa pozwoliła mi wygrać ze mną samym. Wiem, że gdy nadarzy się następna okazja na taką przygodę, podejmę wyzwanie. Lubię przekraczać granice ludzkich możliwości i robić rzeczy tzw. „niemożliwe”, „dziwne” i „inne”. Zrobienie czegoś takiego daje nam o wiele więcej, niż tylko np. medal. To bardzo wiele znaczy dla nas samych i pokazuje nowe drogi. Nie wiem jeszcze, jakie drogi ja teraz przed sobą ujrzę. Wiem jednak, że pozbyłem się kolejnych barier, które wcześniej miałem w sobie. Katharsis nastąpił...

Michał, dziękuję Tobie za możliwość, jaką mi dałeś.
Wam, Drodzy Wolontariusze, dziękuję za super pomoc i uczynność. Bez Was padłbym szybko.
Byli tacy, co we mnie uwierzyli. Dziękuję Marku.
Byli tacy, co we mnie nie wierzyli. Dzięki nim będzie mnie bolała teraz wątroba, a nie nogi :).
Byli tacy, co mi towarzyszyli i wspierali. Dziękuję Norbercie i Marku.
Byli tacy, co mnie gorąco dopingowali. Dziękuję wszystkim znajomym i nieznajomym.

Jest jednak ktoś, komu dziękuję najbardziej za to, że JEST, oraz za siłę, moc, wiarę, którą czuję w sobie. Dziękuję Tobie Adasiu. To Ty jesteś moją motywacją i Tobie dedykuję ten bieg. Mam nadzieję, że będziesz ze mnie kiedyś tak samo dumny, jak ja jestem dumny z Ciebie każdego dnia. Kocham Cię.

Pomysł, projekt, wykonanie
Copyright © 2017
by

Na stronie przebywa: 15 Online

Pokaż liste